n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

sobota, września 07, 2013

Wrzesień. Na podejściach do Dunajca i Tarnowa.

Michał Siwiec – Cielebon
Morderczy wyścig po bezdrożach Małopolski
12 Pułk Piechoty Ziemi Wadowickiej w walkach odwrotowych do Dunajca i Sanu

Warszawa – Szczawnica-Zdrój « Appen Karpaty
http://wadoviana.eu/wp-content/uploads/2013/05/Morderczy-wy%C5%9Bcig.pdf
Opuszczenie Myślenic przez oddziały polskie po południu piątego dnia wojny było niewątpliwie podważeniem węgła obrony południowego ugrupowania polskiego, ba całego frontu. Jednak pierwsza faza odwrotu Armii „Kraków” na linię Dunajca i Nidy nie stanowiła jeszcze krachu polskiego planu wojny z Niemcami. Analizując zachowane materiały na temat polskich przygotowań do wojny, koncepcję rozegrania walnej bitwy oraz historiografię kampanii jesiennej 1939 r., można zauważyć że gdyby odwrót na linię obu tych rzek, a nawet dalej, na linię Narwi – Wisły – Sanu odbywał się we względnym spokoju, zaś walki w łuku Wisły rozgrywały się zgodnie z koncepcją Naczelnego Wodza i Sztabu Głównego, przebieg wydarzeń wojennych wyglądać mógłby zupełnie inaczej. A przede wszystkim ich efekt, nawet w przypadku przegranej batalii byłby zapewne mniej druzgocący dla armii polskiej i całego państwa. Okres tygodnia od 5 do 12 września stał się dla żołnierzy 12 pp, podobnie zresztą jak dla większości wojsk południowego zgrupowania Armii „Kraków”, czasem egzaminu nie tyle z umiejętności walki, mimo że bojowych epizodów nie brakowało, ale wytrzymałości żołnierskich nóg. Egzaminu zdanego bardzo dobrze. Nie musiało jednak do niego dojść, a wyczerpujący odwrót mógł przebiegać wolniej i częściej być przerywany walką, ale także odpoczynkiem. Wydarzenia tego tygodnia zadecydowały również o ostatecznym przegraniu przez Wojsko Polskie konfrontacji z hitlerowskim Wehrmachtem. Nie o samym fakcie klęski, bo ta przy stosunku sił niemiecko – sowieckich do polskich oraz nielojalności sojuszników RP była nieunikniona, ale o formie przegranej i czasie w jakim to nastąpiło. Wydarzenia decydujące o tym rozegrały się pomiędzy 5 a 10 września niedaleko walczących żołnierzy 12 pp, na styku sił GO „Boruta” z Armii „Kraków” i zachodniego skrzydła Armii „Karpaty”.

WYCOFANIE W OSTATNIEJ CHWILI Zgrupowanie 12 pp (niepełne dwa bataliony piechoty i dywizjon artylerii) opuszczało pozycję myślenicką dosłownie w ostatniej chwili, częściowo pod naporem oddziałów niemieckich wkraczających do miasta od południa (2 Dywizja Pancerna XXII Korpusu Panc.) i zachodu (7 Dywizja Piechoty XVII Korpusu Armijnego), w obliczu zagrożenia odcięciem od strony północno-zachodniej przez gros XVII KA. Zadania postawione przed 12 pp w bitwie myślenickiej – współudziału w wypadzie na Pcim, osłony Myślenic i odwrotu 10 psk z tego kierunku oraz obrony Myślenic od zachodu i północy – zostały wykonane bardzo dobrze. Pułk nie dał się pobić, rozbić ani odciąć od głównych sił GO, a miasteczko utrzymane zostało w polskich rękach najdłużej, jak to było możliwe 1. W godzinach popołudniowych zgodnie z otrzymanym od gen. M. Boruty – Spiechowicza rozkazem dołączenia do macierzystej 6 DP w rejonie Wieliczki, pułk rozpoczął wycofywanie w kierunku północno-wschodnim, przez Byszyce – Gorzków dwiema zasadniczymi kolumnami. W trakcie marszu dołączały mniejsze grupy czy pododdziały, które oderwały się od głównych sił podczas wypadu na Pcim, lub później, po rozpoczęciu odwrotu, a teraz zajmowały swoje miejsca w kolumnie marszowej. W głównej kolumnie z Myślenic przez Borzęta maszerowała większość II baonu, poczet dowódcy pułku i pododdziały pułkowe oraz dwie baterie 6 pal (7 i 9), natomiast bardziej południową trasą, przez Zarabie - Osieczany - Borzęta, wymijając Myślenice od południowego wschodu wycofywał się I batalion. Z zachodu, od Sieprawi dołączyli do pułku zwiadowcy ppor. J. Kleczkowskiego. W miarę oddalania się od Myślenic nacisk nieprzyjaciela słabł, a dowódcy porządkowali szyki pododdziałów. Stany liczebne były wysokie, brakowało zaledwie kilkudziesięciu żołnierzy, m.in. tych, którzy dostali się do niewoli na przedpolu Myślenic (głównie z I plutonu 3 komp. Strzel.), a także kilku poległych i rannych w ostatniej walce. Wieczorem w Gorzkowie kolumny połączyły się w jedną.

OD PUSZCZY NIEPOŁOMICKIEJ DO DUNAJCA Aby dołączyć do 6 DP, pułk musiał przejść w poprzek osi odwrotu sąsiedniej 21 DPG, maszerującej od zachodu i przechodzącej przez Wieliczkę właśnie w chwili, kiedy czoło 12 pp do tego miasta dochodziło. Adiutant 12 pp, kpt A. Dyr, wyprzedzający kolumnę pułkową z zadaniem nawiązania kontaktu z macierzystą dywizją, przekazał dowódcy pułku, ppłk M. Strażycowi polecenie od oficera regulującego ruch wojsk, zatrzymania pułku przed miastem do czasu przejścia jednostek podhalańskich oraz informację, że do 12 pp dołącza II baon 164 pp rez. z 36 DP rez. Dowódca tego batalionu, mjr Stanisław Hołubowicz przekazał rozkaz 6 DP, wyznaczający Zgrupowanie 12 pp na straż tylną dywizji z zadaniem osłaniania odwrotu na odcinku Wieliczka – Niepołomice i opóźniania naporu nieprzyjaciela do godziny 10 rano 6 września. Kolumna pułku wykonywała to zadanie wycofując się po osi Wieliczka – Podłęże – Niepołomice. Ok. godziny 8 rano, gdy większa część sił 6 DP dotarła już do Niepołomic, II baon 12 pp w rejonie Węgrzec Wielkich (na zachód od Podłęża) a główna kolumna pułku pod Wieliczką wstrzymały i odrzuciły podjazdy rozpoznawcze nieprzyjaciela. Powracając do macierzystej dywizji pułk znalazł się na zasadniczej osi odwrotu (zachódwschód), ale nacisk Niemców od czoła był znacznie słabszy, niż z podkarpackiej flanki, gdzie Niemcy usiłowali obejść i zamknąć w kotle południowe ugrupowanie wojsk Armii „Kraków”. Na południowym skrzydle GO „Boruta” główny ciężar walki z naporem XXII Kpanc. przejęła 21 DPG. Stoczona w rejonie Bochni pierwsza większa bitwa tej dywizji nadszarpnęła jednostki podhalańskie, spychając dywizję z jej osi odwrotu (szosa Bochnia – Brzesko – Wojnicz – Tarnów) na lasy na północ od tej drogi. Po zajęciu przez 6 DP pozycji obronnych na zachodnim krańcu Puszczy Niepołomickiej pułk ok. Południa 6 września przeszedł do odwodu dywizji w rejonie Woli Batorskiej, a nast. Woli Zabierzowskiej. III baon 12 pp, który miał tam dołączyć do pułku, nie mógł tego wykonać, tkwiąc w ugrupowaniu obronnym na południowo-zachodnim skraju Puszczy Niepołomickiej, w rejonie miejscowości Dąbrowa. Gdy 12 pp z II baonem 164 pp ok. godz. 13 dotarł do Woli Zabierzowskiej, w sztabie dywizji przygotowywano już rozkazy do dalszego odwrotu. Według relacji m.in. dowódcy 6 DP, gen. B. Monda siły główne 6 DP rozpoczęły marsz ok. godz. 16.30-17.00 z zadaniem dotarcia do miejscowości i lasu Wał – Ruda i wtedy też ruszył 12 pp. Kpt. Dyr podaje jednak, że rozkazy wymarszu dotarły do pułku ze znacznym opóźnieniem i pułk wyruszył dopiero wieczorem. Gros pułku maszerowało w kolumnie północnej, bliżej Wisły, przez Sól – Uście Solne – Szczurową – Wolę Przemykowską – Zaborów, natomiast III batalion maszerował wraz z 16 pp po osi południowej, przez Świdową – Bogucice – Okulice – Rylową. Do pułku dołączył w tym czasie I pluton 6 kstrzel. spod Pszczyny (z dcą, ppor. J. Wójcikiem), który zdołał wycofać się z oddziałami 20 pp pod dowództwem mjra L. Bałosa oraz dca 2 kckm, por. F. M. Czul (bez żołnierzy), który dotarł do dywizji w grupie mjra P. Ryby. W rejonie Puszczy Niepołomickiej skończyły się posiadane przez pułk mapy. Ten sam problem miały także pozostałe formacje GO. W czasie marszu w stronę Dunajca do gros pułku dołączyła dowodzona przez kpt. J. P. Łużeckiego 9 komp. strzel. z III baonu (Trudno określić, w jakich okolicznościach oderwała się od macierzystego baonu. W relacjach podawane są różne numery tej kompanii, najczęściej 7. lub 8., ale zawsze właściwe nazwisko dowódcy. Dzięki temu można zweryfikować, że była to komp. 9) oraz mobilizowana przez 12 pp dywizyjna 51 komp. ckm plot. pod dowództwem por. S. Migi. Według relacji jej dowódcy kompania ta nie szła jednak w kolumnie pułku, ale za nią, a chwilami za wojskami 21 DPG, gdyż była znacznie opóźniona w stosunku do gros GO „Boruta”. Wskutek nie zawiadomienia jej o opuszczeniu pozycji pod Skawiną 5 września zeszła z niej dopiero ok. godz. 24.00, w godzinach rannych 6 września przeszła przez południowe przedmieścia Krakowa i w tym dniu przeszła przez Niepołomice, kierując się dalej w stronę Dunajca. Wątpliwości budzi informacja, że do rejonu Biskupic kompania przymaszerowała 7 września przed południem i ze względu na przeznaczenie mostu dla sprzętu ciężkiego poszła na bród pod Otfinowem, gdzie przeszła przez rzekę. Być może było to 8 września, tym bardziej, że por. Miga podaje, iż słychać było odgłosy walki 20 pp a przeprawa, przez którą przechodziła wtedy artyleria była zagrożona przez czołgi niemieckie. Ten czas mógłby potwierdzać, że kompania poszła najkrótszą trasą, za opóźnionymi wojskami 21 DPG, a nie bardziej wzdłuż Wisły, za macierzystą 6 DP. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć wątpliwości.

SPRAWA DOWODZENIA DRUGIM BAONEM 12 PP Relacje o działaniach 12 pp w kampanii 1939 r. nie są zgodne w sprawie dowodzenia II baonem pułku w okresie od 5 do 15 września. Niespełna tydzień przed wybuchem wojny dotychczasowy dowódca II/12 pp, mjr W. Wiącek wyznaczony został na inne stanowisko poza pułkiem. Zgodnie z dostępnymi dokumentami na pełniącego obowiązki dowódcy baonu wyznaczono najstarszego dcę kompanii, kapitana M. Barysa. Miał on dowodzić niepełnym batalionem (dwie kompanie znajdowały się na pozycji pod Pszczyną) do czasu przybycia do pułku nowego dowódcy wyznaczonego rozkazem MSWojsk. Kpt. Barys dowodził baonem do 4 września – pod Jordanowem, w marszu do Myślenic i w walkach na przedpoalch tego miasta. Wieczorem 4 września w pułku zameldował się wyznaczony na d-cę baonu mjr Józef Lewandowski. Według relacji adiutanta pułku (w ówczesnej strukturze odpowiednik szefa sztabu pułku) kpt. Adama Dyra, a więc oficera najbardziej kompetentnego, mjr Lewandowski objął dowodzenie II baonem. Przeczy tej informacji relacja dowódcy I batalionu, mjra W. Sieńczaka, który stwierdził, że mjr Lewandowski baonu nie objął zatrzymany przy dowództwie pułku. Najprawdopodobniej jednak mjr Lewandowski objął dowodzenie baonem albo 6 września, podczas marszu do Wieliczki, albo na postoju w Woli Batorskiej, a opóźnienie przejęcia funkcji spowodowane było uwikłaniem poszczególnych pododdziałów w walkach, później zaś szybkim marszem w celu dołączenia do dywizji. Mjr Barys twierdził wprawdzie, że baonem dowodził aż do 15 września, kiedy został ranny w walkach pod Podsośniną, ale nie ma podstaw do uznania tej informacji za zasadną. Być może owa relacja odnosi się do tych pododdziałów II/12 pp, którymi dowodził od Wadowic, był bowiem jedynym w baonie oficerem znanym żołnierzom służby czynnej i rezerwy. Wątpliwości potwierdzają inne fakty. W trakcie marszu nad Dunajec baonowi podporządkowano 9 komp. z III baonu, a starszeństwo kapitańskie jej dowódcy, kapitana Łużeckiego było znacznie wyższe (kpt. Barys 19 marca 1937, kpt. Łużecki 1 lipca 1925 r.). Podporządkowanie dowódcy starszego młodszemu było niezgodne z pragmatyką, tym bardziej, że obydwaj pełnili dotychczas służbę w ramach tej samej formacji, znani byli przełożonemu i zajmowali równorzędne stanowiska. Mjr Barys nie odnosi się w relacji do tych faktów. Prawdopodobnie kpt. Barys koordynował dalszy marsz dwu dotychczasowych kompanii przeświadczony, że to wszystkie pododdziały batalionu, natomiast kpt. Łużecki dowodził swoją kompanią, obydwaj zaś podlegali majorowi Lewandowskiemu. Adiutant pułku podaje bowiem konsekwentnie, że wieczorem 7 września nad Dunajcem maszerował na czele kolumny 12 pp wraz z dowódcą II/12 pp majorem Lewandowskim. Faktycznie II baon pułku stanowił wtedy szpicę kolumny pułkowej zmierzającej ku rzece i Biskupicom. Także we wniosku na odznaczenie mjra Lewandowskiego Krzyżem Walecznych napisaneo „Jako dca baonu II/12 pp od 6.IX.39 dzielnie dowodził tym baonem osłaniając przeprawę pułku w dn. 7/8. IX przez Dunajec (...)”. Jest to jednak informacja pośrednia, bowiem wnioski sporządzano w latach sześćdziesiątych, a więc w dwadzieścia lat po wydarzeniach. Informacje o objęciu II baonu przez mjra Lewandowskiego potwierdzali także mjr J. K. Mróz, w 1939 r. w stopniu porucznika dowódca łączności pułku, oraz kpt. R. A. Dąbrowski, oficer ewidencji personalnej 12 pp, który pomiędzy Mielcem a Radomyślem dołączył do pułku wraz z kolumną nadwyżek. Rozstrzygnięcie wątpliwości i stwierdzenie faktów uniemożliwia brak dokumentów oraz śmierć w krótkich odstępach czasu, zanim rozpoczęto dokumentowanie działań wojennych pułku, jego dowódcy ppłka Strażyca – w grudniu 1943 r. w oflagu, mjra Lewandowskiego – w styczniu 1945 przy wyzwalaniu z niewoli oraz piszącego rozkazy pułkowe sierż. T. Książka z kancelarii pułku – w styczniu 1946 r.

UTRATA RUBIEŻY DUNAJCA Do rejonu Wał – Ruda pułk wraz z II dyonem 6 pal i 4 baonem ckm przymaszerował ok. godz. 15.00 w dniu 7 września (wprawdzie ppłk Steblik pisze, że około południa, jednak relacja kpt. Dyra podaje godz. 15.00, prawdopodobnie autor monografii Armii nie uwzględnił opóźnienia spowodowanego późniejszym wyruszeniem 12 pp z Puszczy Niepołomickiej) i zgodnie z otrzymanymi rozkazami zorganizował obronę w widłach Dunajca i Wisły, w rejonie miejscowości Jadowniki Mokre, ubezpieczając zgrupowanie wojsk 6 DP od północy, od strony Wisły (II/164 pp) i północnego zachodu (II/12 pp). Nieco wcześniej, wraz z 16 pp przymaszerował nad Dunajec III/12 pp (ppłk Steblik podaje, że to właśnie ta kolumna była opóźniona, a nie 12 pp – rozbieżności trudno jest wyjaśnić ze względu na upływ czasu). Przeprawa 6 DP miała nastąpić przez most w Biskupicach Radłowskich, na kierunku Żabno – Dąbrowa Tarnowska. Idąca południową osią 21 DPG docierała do lasów borzęcińskich i kierować się miała na most pontonowy w miejscowości Bobrowniki, na południe od Biskupic. Na wschodnim brzegu obydwie dywizje miały przyjąć ugrupowanie obronne w rejonie Dąbrowy Tarnowskiej i Lisiej Góry na północ od Tarnowa, w nawiązaniu do osłaniającej Tarnów 24 DP z Armii „Karpaty”, gdyż cała GO „Boruta” przechodziła po przejściu Dunajca pod rozkazy tej Armii.Ponieważ rozpoznanie saperskie stwierdziło warunki niekorzystne dla przeprawy w bród, gen. Mond zwrócił się do dowództwa GO o zezwolenie na natychmiastowe rozpoczęcie przejścia Dunajca po moście, jednak gen. Boruta wstrzymał przeprawę chcąc zaczekać na dotarcie do rzeki pod Bobrownikami opóźnionej 21 DPG. Po odprawie w dowództwie GO wydano ok. Godz. 16.00 rozkaz do przeprawy 6 DP i na wschodni brzeg przeszedł jako pierwszy 16 pp z zadaniem ubezpieczenia przeprawy dywizji od strony południowo-wschodniej (w rej. na płd. od Żabna), a za nim ok. godz. 18.00 III/12 pp z podobnym zadaniem z kierunku płn. – wsch. (w rej. Borek – Bucze). Kolejność przechodzenia może pośrednio potwierdzać, że 16 pp i III/12 pp przybyły do rejonu koncentracji wcześniej niż pozostałe jednostki. Jako następny miał przejść przez Dunajec 20 pp a jako ostatni 12 pp. Jednak wskutek natarcia od południa niemieckiej 2 DPanc. na 21 DPG, po zniszczeniu mostu pontonowego w Bobrownikach, aby uniemożliwić jego opanowanie przez Niemców, oddziały podhalańskie skierowały się spod Radłowa na most w Biskupicach i zablokowały dostęp do mostu dla 6 DP (według relacji mjra dypl. Witolda Stefana Wróblewskiego, w 1939 r. w stopniu kpt. dypl. oficera operacyjnego 21 DPG, kolumny taborowe tej dywizji skierowane zostały na przeprawę biskupicką już po południu rozkazem dowództwa GO). Na prawy brzeg Dunajca zdążyły przejść oddziały KOP (baon „Berezwecz”) i ON (część baonu „Żywiec”), zepchnięte ku północy z osi 21 DPG oraz część artylerii, a przed mostem zgromadziły się wspomniane kolumny taborów 21 dywizji. W ostatniej chwili, już pod ogniem nadciągających niemieckich czołgów przez most przeszła większość 4 psp oraz części 202 pp rez. W ślad za podhalańczykami do Biskupic wjechały niemieckie czołgi, zagrażając przeprawie. Ok. godz. 19.00 most został wysadzony, tuż przed samochodem wycofującego się z przyczółka generała J. Kustronia, który ocalał dzięki refleksowi kierowcy, ale zmuszony był przepłynąć Dunajec wpław, podobnie jak żołnierze ostatnich pododdziałów 202 pp rez., którzy nie zdążyli przejść przez most. Pojawiły się informacje, że Niemcy są także na wschodnim brzegu Dunajca. Co prawda były one wyolbrzymione, ale niestety prawdziwe, bowiem wieczorem 7 września na prawym brzegu rzeki na północ od Tarnowa zaczęły się pojawiać niemieckie podjazdy, nadjeżdżające z kierunku tego miasta. Po zmroku kolumna 12 pp prowadzona przez II baon pod dowództwem mjra J. Lewandowskiego wyruszyła z Jadownik w kierunku Biskupic. Jadący wraz z dowódcą baonu adiutant pułku po stwierdzeniu, że w Biskupicach toczy się walka, zatrzymał kolumnę pułku i wysłał na rozpoznanie sytuacji oddział zwiadowców pod dowództwem ppor. Kleczkowskiego i wachmistrza F. Jeża. Zaproponował także przybyłemu na czoło kolumny dcy 12 pp poszukiwanie brodów w rejonie na północ od Biskupic. Rozpoznanie potwierdziło zniszczenie przeprawy, szczątki mostu płonęły a walka toczyła się w Biskupicach oraz po obu stronach Dunajca. Na rozkaz ppłka Strażyca kpt. Dyr usiłował nawiązać łączność z dowódcą jakichkolwiek wojsk z rejonie Biskupic, ale po dotarciu do wsi został ostrzelany przez Niemców i zmuszony do odwrotu. Z Biskupic wycofywały się w tym czasie bezładne grupki żołnierzy, głównie z 4 psp, szukając przepraw przez Dunajec. Dowódca 12 pp wydał więc rozkaz zawrócenia pułku ku północy, wyszukania przepraw i przejścia rzeki wbród. Zwiadowcy pułku zbadali kilka miejsc i po północy wybrano na miejsce przeprawy 12 pp okolice zniszczonego promu w rejonie miejscowości Otfinów (Ostachicze-Wola Otfinowska), przy czym powiodła się dopiero druga próba przeprawy. Wcześniej funkcjonował jeszcze prom w miejscu postoju II/164 pp, ale zaraz po wyruszeniu baonu w kierunku Biskupic saperzy z nieustalonego pododdziału zniszczyli go. Kolejno wpław przeprawiały się II/164 pp i I/12 pp, które otrzymały zadanie ubezpieczenia przeprawy od wschodu i południa oraz poszukiwania łączności z innymi polskimi oddziałami. W czasie przeprawy I baon stracił wóz z wyposażeniem dla dwóch patroli łączności a baonowa radiostacja N2 zamokła i przestała działać. Od zachodu przeprawę ubezpieczał II/12 pp wzmocniony 9 komp. strzel. W kolumnie 12 pp przeprawiały się także II/6 pal2 oraz 51 komp ckm plot. (por. Miga podaje, że kompania ta maszerowała i przeprawiała się samodzielnie). W czasie przeprawy do pułku dołączyły podooddziały innych formacji: zmotoryzowana 6 bateria art. plot. (dywizyjna - niestety bez amunicji) oraz zmotoryzowana kompania saperów, bateria haubic z 21 pal, wiele taborów i furmanek cywilnych. Wskutek takiego zatłoczenia przeprawa trwała do ok. 8.00 rano 8 września., kiedy jako ostatnia przez rzekę przeszła 4 komp. 12 pp. Tymczasem jeszcze wieczorem mjr L. Bałos dowodzący kolumną 20 pp tkwiącą na zachód od Biskupic i zablokowaną masą taborów 21 DPG, podjął decyzję o przeprawie tego pułku w rej. miejscowości Nieciecza i nakazał marsz w tym kierunku. Ok. godz. 1.00 w nocy od dowódcy 6 pal, ppłka B. Kondrackiego otrzymał jednak informację, że przebycie Dunajca wpław jest bardzo trudne, czego dowodem miała być pierwsza nieudana próba 12 pp, natomiast nad ranem planowano natarcie w celu wyrzucenia nieprzyjaciela z Biskupic i odzyskania przeprawy. Major zatrzymał więc pułk w oczekiwaniu na zapowiedziane działania. Na południowy zachód od Biskupic, w rejonie Woli Radłowskiej zbierały sie pododdziały odciętego od przeprawy 3 psp pod dowództwem ppłka J. Czubryta i szczątki innych formacji. Obydwaj dowódcy postanowili wspólnie nacierać na Biskupice (pierwotnie mjr Bałos był przeświadczony, że do natarcia dołączy także 12 pp, nie wiedział bowiem, że pułk ten podjął jeszcze po północy drugą, udaną próbę sforsowania rzeki).

OSTATNIA WALKA PLUTONU ARTYLERII 12 PP Pluton artylerii piechoty 12 pp pod dowództwem por. S. Kubickiego po opuszczeniu pozycji pszczyńskiej pod Ćwiklicami3 wycofał się nad Wisłę, gdzie zajął stanowiska w ugrupowaniu obronnym III/12 pp, a następnie z tym baonem w ramach Oddziału Wydzielonego dowódcy piechoty dywizyjnej 6 DP cofnął się na linię Skawy w rejon Woźnik i Bachowic. Po opuszczeniu tej pozycji maszerował z pododdziałami 16 pp, gdyż por. Kubickiemu zlecono dowodzenie także plutonem artylerii tego pułku. Pod Niepołomicami pluton ponownie podporządkowano III/20 pp a działon kaprala S. Pernala stoczył udaną walkę ogniową, unieszkodliwiając niemiecki czołg. Dopiero w rejonie Dunajca pluton art. 12 pp miał szansę połączyć się z macierzystym pułkiem, ale wydarzenia z 7 września uniemożliwiły ten zamiar. Kiedy 12 pp przeprawiał się w rejonie Otfinowa, a ppłk Kondracki rozkazał wycofanie artylerii na brody na północ od Biskupic, gdzie odeszły dywizjony 6 pal, pluton artylerii 12 pp pozostawał jeszcze na przedpolu mostu w Biskupicach, czekając wraz z kolumnami taborów na możliwość przeprawy. Przed świtem 8 września ruszyło natarcie 20 pp na Biskupice. Kiedy osłabł impet 20 pp, do natarcia rozwinął się 3 psp (dwa bataliony i III/4 psp). Czołowe plutony 1/20 pp doszły do przyczółka mostu, stwierdzając całkowite zniszczenie biskupickiej przeprawy. Ppłk Czubryt kierujący drugim rzutem natarcia (3 psp) na Biskupice nakazał por. Kubickiemu prowadzenie ostrzału wspierającego natarcie piechoty. Ogień plutonu wspierał głównie działanie I/3 psp. Po powodzeniu pierwszej fazy natarcia por. Kubicki zarządził zmianę pozycji i działa plutonu zajęły stanowiska na skraju Biskupic, w otwartym polu niedaleko Dunajca. Walka trwała już prawie godzinę, gdy Niemcy podjęli przeciwnatarcie z rejonu Radłowa. Kilkadziesiąt czołgów 2 DPanc. uderzyło na prawe skrzydło i tyły nacierających oddziałów polskich, grożąc zmiażdżeniem obydwu jednostek piechoty. Właśnie wtedy artylerzyści 12 pp wykazali się mistrzowskim opanowaniem wojennego rzemiosła. Działon kaprala Pernala ustrzelił jeden czołg, kolejny trafił drugi działon na komendę dowódcy plutonu. Natarcie Niemców zostało powstrzymane, a ppłk Czubryt na polu walki obiecał por. Kubickiemu odznaczenie Orderem Wojennym Virtuti Militari. W kilkanaście minut po zmuszeniu niemieckich czołgów do odwrotu ppłk Czubryt nakazał wycofanie dział za Dunajec pod osłoną piechoty, która miała powstrzymywać napór Niemców. Po przejściu Dunajca napotkano w rejonie Konar-Żabna baterię artylerii ciężkiej, za którą por. Kubicki skierował pluton na południe w kierunku Niedomic. Po uzyskaniu informacji o zagonie czołgów niemieckich prawą stroną Dunajca, oba pododdziały zawróciły w kierunku północnym. Gdy kolumna zatrzymała się po minięciu jakiegoś lasu por. Kubicki udał się do baterii haubic, pragnąc uzgodnić z jej dowódcą dalsze współdziałanie. W tym czasie oddziały zostały zaskoczone ogniem zasadzki niemieckich czołgów ukrytych w pobliskiej wsi. Dowódca plutonu zdołał jeszcze zasygnalizować komendę otwarcia ognia, ale po kilku strzałach z dział został ciężko kontuzjowany i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, wycofał się z jedynym pozostałym w pobliżu jezdnym (prawdopodobnie kanonier ten nazywał się Kędziora) do pobliskiego zagajnika. Pozostali żołnierze zdołali wcześniej zbiec, tylko jeden z nich, kan. Gnojek został ranny. Działa pozostały na drodze, większość koni w zaprzęgach była zabita lub ranna. Pobojowisko stale ostrzeliwali Niemcy. W chwilę później do zagajnika, gdzie schronili się por. Kubicki i kanonier podjechały czołgi i niemieccy pancerniacy wzięli obu Polaków do niewoli. Ten ostatni akt dziejów plutonu artylerii 12 pp rozegrał się około południa 8 września najprawdopodobniej (danych topograficznych nie udało się w pełni zweryfikować) w rejonie Olesna, na północny zachód od Dąbrowy Tarnowskiej. Myli się więc ppłk Steblik pisząc w monografii Armii „Kraków”, że w bitwie o Biskupice plutonowi artylerii 12 pp rozbito wszystkie działa. Wszystkie czyli dwa, bo tyle etatowo miał pluton artylerii piechoty, znalazły się po wschodniej stronie Dunajca i nawet oddały jeszcze kilka strzałów, a dopiero później pluton przestał istnieć. Autor ten pisze także, w kontekście bitwy biskupickiej, że „wcześniej jednak pluton ten zniszczył wiele czołgów”, co należałoby uściślić. W Biskupicach ofiarą artylerii 12 pp padły dwa czołgi, a łącznie w ciągu ośmiu dni kampanii działa plutonu zniszczyły 8 czołgów niemieckich. Jako ciekawostkę można podkreślić, że pierwsze czołgi zniszczone przez żołnierzy plutonu pod Pszczyną, należały do 5 DPanc., zaś te w Biskupicach do 2 DPanc. Pluton miał więc okazję walczyć z obydwiema dywizjami pancernymi, wchodzącymi w skład niemieckiej 14 Armii na południowym teatrze działań wojennych. Tymczasem wczesnym przedpołudniem 8 września bataliony 20 pp rozpoczęły odrywanie się od nieprzyjaciela kierując się na przeprawy pod Konarami i Niecieczą, w rejonie gdzie uprzednio sforsował rzekę 12 pp i dywizjony 6 pal. W kilkanaście minut później ruszyły za nimi baony 3 psp, które wycofały się dalej na północ i przeszły Dunajec pod Wietrzychowicami, nieopodal ujścia do Wisły. Walka o Biskupice dogasała. Na pobojowisku pozostało prawie dwieście pięćdziesiąt trupów polskich żołnierzy. Niemcy stracili ponad stu poległych i rannych. Zginął m.in. dowódca pułku czołgów, oberst Baumgart. Być może te straty zdeprymowały Niemców, nie podjęli bowiem pościgu za uchodzącymi pułkami polskimi, prowadząc jedynie ostrzał artyleryjski. Na przeprawach nękały Polaków tylko samoloty niemieckie, bombardując raz przeprawę 20 pp i dwa razy 3 psp. Jak w powojennej relacji stwierdził mjr. Bałos, celem walki o Biskupice było przede wszystkim wywalczenie czasu potrzebnego na przeprawę w bród większości jednostek GO „Boruta”, a dopiero na drugim miejscu ewentualne odzyskanie przeprawy. Jednak w świetle dostępnych relacji nie wydaje się to takie oczywiste. Prawdopodobnie liczono jednak na odzyskanie mostu ułatwiające przeprawę ciężkiego sprzętu i taborów. Dlatego czołowe oddziały nacierających pułków miały zbadać stan mostu i możliwości przeprawy. Natomiast większość formacji pozostających na lewym brzegu Dunajca, a nie biorących udziału w walce o Biskupice faktycznie wykorzystała czas jej trwania na przeprawienie się przez rzekę. Do godz. 10.30 na prawy brzeg przeszły oprócz grupy 12 pp także: 4 baon ckm, II dyon 21 pal, I (armaty) i III (haubice) dyony 6 pal, tabory 20 pp i 3 psp oraz wiele mniejszych grup z różnych formacji.

BRAK ODWODÓW, DYSPROPORCJA SIŁ, BŁĘDY DOWODZENIA – CZYLI DLACZEGO? Kto pyta, nie błądzi, głosi znane przysłowie. Historia jest nie tylko zapisem czy opisem wydarzeń i próbą weryfikacji zebranych informacji. Stanowi także, a może przede wszystkim próbę poszukiwania odpowiedzi na pytania, co? względnie kto? przyczynił się do takiego wyniku, jaki odnotowała faktografia i czy można było zmienić ten stan. Opis wydarzeń w tygodniu od 5 do 12 września, których uczestnikiem był m.in. 12 pułk piechoty ziemi wadowickiej zmusza więc do stawiania nie tylko pytania jak? ale przede wszystkim dlaczego? doszło do zagrożenia południowego skrzydła Armii „Kraków”. W ślad za nimi warto również zastanowić się, co by było, gdyby? Modna dzisiaj historiografia alternatywna nie jest jedynie formą myślowej manipulacji czy spekulacji znanymi faktami i domniemaniami. Jest także formą poszukiwania wiedzy, czy mogło być inaczej, w domyśle lepiej? A właśnie wydarzenia tego tygodnia na południu Polski, na najważniejszym kierunku operacyjnym, które legły u podstaw ostatecznego niepomyślnego wyniku wrześniowej konfrontacji Wojska Polskiego i Wehrmachtu, sugerują poszukiwanie nie tyle odpowiedzialnych za to, co i jak się stało, ale także, czy i jak mogło nie być tak źle? Jednym z najpoważniejszych błędów z zakresu planowania przygotowań do wojny było zlekceważenie, czy może delikatniej rzecz ujmując niedocenienie południowego kierunku operacyjnego. Być może najwyższe władze wojskowe uważały, że nie dojdzie do współdziałania Słowacji w agresji przeciwko Polsce, być może uważano, że teren wysokich Karpat zniechęci wojska niemieckie do przepychania jednostek nielicznymi przełęczami i dolinami. Jednak właśnie niedocenienie zagrożenia frontu polskiego od południa przynieść miało ostateczną klęskę. Główny ciężar winy za błędy czy zaniechania okresu planowania obrony spaść musi na Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, ale nie tylko. Do opóźnień w budowaniu umocnień przyczyniły się przede wszystkim skromne możliwości finansowe II Rzeczypospolitej, a szczególnie znaczące ograniczanie budżetu wojskowego w II RP. Ta sama przyczyna leżała zapewne u podstaw zaplanowania złego – zbyt późnego – terminu mobilizacji odwodów przeznaczonych dla tego najważniejszego kierunku, albo ujmując rzecz od drugiej strony, do przeznaczenia na ten kierunek odwodów mobilizowanych w późniejszych terminach. Podnoszone w wielu publikacjach uleganie angielskofrancuskim perswazjom o nieprowokowanie Niemców czy konieczność zachowania tajemnicy wojskowej odnośnie polskiego ugrupowania wyjściowego to sprawy nie bez znaczenia, ale wobec braków budżetowych wtórne. Strażnikiem budżetu RP był ówczesny wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski. Wskutek rozgrywek wśród najwyższych władz polskich uważany za człowieka z zewnątrz, względnie za człowieka prezydenta I. Mościckiego, nie był E. Kwiatkowski zapewne poinformowany o wszystkich naglących potrzebach obronności RP. Nie znał – a może nie rozumiał – międzynarodowych uwarunkowań, skazujących Polskę w wypadku wybuchu wojny na długą samotną obronę do czasu zmobilizowania zachodnich sojuszników. W efekcie niewiedzy o skali dysproporcji zbrojeniowych pomiędzy II RP i III Rzeszą nie dostrzegał konieczności radykalnego zwiększenia budżetu wojskowego do granic ryzyka ekonomicznego i społecznego. Jeżeli nie co najmniej od połowy lat trzydziestych, to przynajmniej w ostatnim roku przed wybuchem wojny. Być może, jak wielu polskich decydentów łudząc się, że do wybuchu wojny nie dojdzie chronił parametry budżetu pozwalające na mozolne wychodzenie Polski z głębokiej zapaści spowodowanej światowym kryzysem gospodarczym. Skoro ograniczenia budżetowe spowodowały, że zbyt późno rozpoczęto prace fortyfikacyjne na południowym pograniczu i z tych samych powodów nasycenie terenu Beskidów urządzeniami obronnymi nie mogło być wystarczające, należało założyć większe nasycenie obszaru operacyjnego Armii „Kraków” odwodami. Przydzielenie Armii, która stanowić miała węgieł obrony Polski, odwodów mobilizowanych w odległych terminach (11 KDP w I rzucie, czyli w terminie sześciu dni od ogłoszenia mobilizacji powszechnej, zaś 45 DP rez. w II rzucie, a więc jeszcze później, przy konieczności dowiezienia tych wojsk na obszar Armii, świadczyć może jedynie o niedocenieniu zagrożenia niemieckiego z tego kierunku. Trzeba przy tym zrobić jeszcze jedno zastrzeżenie, że ugrupowanie Armii nastawione było wyraźnie na zachód, na granice niemiecką i byłą czeską, natomiast od strony Słowacji obszar Armii miał być tylko dozorowany przez słabe i rozrzucone oddziały KOP, przy czym prawie do połowy lipca 1939 r. długość odcinka dozorowanego była była znaczna,a obsada minimalna. Zmiana nastąpiła dopiero po utworzeniu Armii „Karpaty” i przekazaniu jej odcinka od Pienin po Przełęcz Dukielską, ale była to właściwie zmiana podporządkowania części granicy, bez przeznaczenia tam dodatkowych znaczących sił. W efekcie, wbrew zamierzeniom Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, późniejszego Naczelnego Wodza, okazała się zmianą brzemienną w negatywne następstwa. Już w trakcie działań skierowano do Armii „Kraków” 22 DPG, jednak weszła ona do działań na północnym skrzydle ugrupowania i przez pierwsze dni zamiast walczyć cofała się po bezdrożach pogranicza krakowsko – kieleckiego, od Olkusza w stronę Pińczowa. Zapewne użycie jej na odcinku południowym, w podgórskim terenie do walki w którym była dobrze przygotowana, pozwoliłoby lepiej wykorzystać potencjał tej jednostki. W składzie GO „Boruta” biły się jedynie dwa bataliony tej dywizji (III/2 psp i III/5 psp), skierowane do Bochni pierwszą decyzją dowódcy Armii. Weszły one w skład improwizowanego 156 pp rez., wraz z baonem I/156 pp, jednak właśnie z powodu improwizowanego charakteru tej jednostki nie zdążyły odegrać większej roli w walkach. W niewielkim zakresie ich działania miały jednak wpływ na późniejsze wydarzenia na podkarpackim froncie. Jedyną faktyczną jednostką odwodową Armii „Kraków” była 10 BKzmot., którą jednak trzeba było zadysponować do walki pod Jordanowem już 1 września dla ratowania całości południowego skrzydła Armii. Zadanie to spełniła brygada z pełnym poświęceniem i skutecznie, współdziałając m.in. ze Zgrupowaniem 12 pp i blokując przez pięć dni wyjście sił niemieckich z beskidzkich dolin. Pozostałe odwody w większości nie dotarły do Armii. Zawiodły rachuby na dłuższą obronę w pobliżu granic, a co za tym idzie, na spokojny przebieg jawnej części mobilizacji. Wskutek rozwoju wydarzeń wojennych do Armii „Kraków” weszły tylko trzy bataliony 11 KDP, które przybyły w pierwszych transportach. Gros tej dywizji zostało zatrzymane w rejonie Tarnowa i podporządkowane Armii „Karpaty”. Zmieniające się w szybkim tempie wydarzenia na froncie i zagrożenie zachodnich garnizonów, w tym Wadowic (mob. II/156 pp rez.) i Cieszyna (mob. III/155 pp rez.), a później także Tarnowa (mob. dtwo i I/155 pp rez.) oraz Krakowa (mob. dtwo i I/55 pal) wymusiły rezygnację z formowania 45 DP rez., mimo, że część rezerwistów dzięki poświęceniu pracowników KRU udało się ewakuować na wschód. Tak więc Armia mająca zagradzać nieprzyjacielowi drogę na najważniejszym kierunku była praktycznie pozbawiona odwodów. Narzuca się pytanie, czy nie należało przestawić choćby kilku jeszcze dywizji z jawnego na alarmowy system mobilizacji. Zwłaszcza dywizji etatowych, spośród których dwie mobilizowano częściowo w alarmie a dwie w pierwszym rzucie. Były wśród nich wspomniane 11 KDP (Stanisławów, Kołomyja, Stryj) i 22 DPG (Przemyśl, Drohobycz, Sambor, Sanok), a także 24 DP (Rzeszów, Przemyśl, Jarosław, Lubaczów). Zresztą podobny problem dotyczy dywizji mobilizowanych w grupach późniejszych mobilizacji alarmowej. Autor monografii Armii „Kraków” ppłk Steblik zwrócił uwagę, że m. in. mobilizacja 6 DP przewidzanej do obsadzenia pozycji głównej w rejonie Pszczyny odbywała się w ostatniej chwili. Gdyby Niemcom udało się zaskoczenie w dniu 25 sierpnia, zgodnie z pierwotnym planem, pozycji tej nie zdążono by obsadzić. Część historyków wojskowości zauważa, że błędem planowania już w toku działań było skierowanie Armii „Kraków” do odwrotu wzdłuż Wisły, po obu jej brzegach, zamiast przesunięcia całości tej Armii na południe od rzeki i stworzenie silnego południowego rygla polskiego frontu. Ta sytuacja groziła w dalszym toku kampanii odcięciem i osobnym zniszczeniem obydwu ugrupowań krakowskich na południe i na północ od rzeki. Tylko dzięki operatywności dowódcy Armii, gen. A. Szyllinga i wytrzymałości żołnierzy udało się Armię wyprowadzić po manewrze na Baranów i bitwie na północnym brzegu Wisły. Było to już jednak później, w znacznie zmienionej sytuacji operacyjnej a nawet strategicznej. W połowie pierwszej dekady września 24 DP stała się niefortunnym aktorem najtragiczniejszego błędu polskiego w kampanii 1939 r. Błędu nie zawinionego przez żołnierzy, ale przez dowódcę Armii „Karpaty”. Z punktu widzenia sztuki operacyjnej błędu kardynalnego i niewybaczalnego, brzemiennego w skutki dla dalszych losów kampanii. W czwartym dniu wojny naprędce zmobilizowana 24 DP znalazła się na zachodnim skrzydle Armii „Karpaty”, mając jako główne zadanie osłonięcie styku tej Armii z Armią „Kraków” i kierunku przez Tarnów na Rzeszów-Jarosław. Na przedpolach Tarnowa miała oczekiwać na południowe ugrupowanie krakowskie, cofające się na Dunajec. Rankiem 6 września nic jeszcze nie zapowiadało tragedii. Jeszcze w nocy (ok. godz. 1.00) gen. Szylling mający świadomość zagrożenia kierunku tarnowskiego rozmawiał telefonicznie z gen. Fabrycym i jego szefem sztabu, płk dypl. Morawskim, a także z dowódcą 24 DP, płk dypl. Krzyżanowskim. Omówił położenie własnych oddziałów i prosił o wysłanie samochodami dwóch batalionów Armii „Karpaty” w rejon Brzeska dla stworzenia punktu oparcia dla nadciągających wojsk Armii „Kraków”. Niestety, wysłanie baonów okazało się niemożliwe, a kończąc tę rozmowę gen. Fabrycy wypowiedział znamienne słowa „Zbyt wolno odchodzicie – bijecie się zamiast odchodzić”. Świadczy to niewątpliwie o nastroju i nastawieniu dowódcy Armii „Karpaty”. W kilka godzin później, kiedy wojska 21 DPG toczyły już bój pod Bochnią, gen. Fabrycy wysłał do GO „Boruta” rozkaz osiągnięcia linii Dunajca jeszcze w nocy 6/7 września. Ten nierealny rozkaz nie dotarł zresztą ani do dowództwa Armii „Kraków”, ani do dowództwa GO „Boruta”. Wojska krakowskie maszerowały utrudzone i dodatkowo nękane od południa przez gros niemieckiego XXII KPanc., ale konsekwentnie zbliżały się do Dunajca, który osiągnąć miały 7 września. Niemiecki korpus usiłował odciąć im drogę, starając się zepchnąć je na północ i wyprzedzić wzdłuż osi marszu. Skutkiem tych usiłowań była m.in. wspomniana bitwa pod Bochnią. Wschodnie skrzydło XXII KPanc. po wyjściu z doliny Raby skierowało się już 5 września częściami 4 DLekkiej na wschód, w kierunku Dunajca w rejonie Czchowa i Zakliczyna, gdzie natrafiło na elementy obrony organizowanej przez 24 DP i rozbiło dwie wysunięte placówki. Jednak wzmocniona kilkoma batalionami innych jednostek 24 DP trwała w widłach Dunajca i Białej, na północ od Ciężkowic, rozciągnięta od Gromnika aż po przedpola Tarnowa, przygotowana do obrony od południa i zachodu. Gdyby na tej pozycji stoczyła swą pierwszą bitwę, miała wielkie szanse wyjść z niej zwycięsko. Żołnierze zdobyliby pierwsze wojenne doświadczenia, a Niemcy zmuszeni zostali do zatrzymania swojego pędu na tej kolejnej przeszkodzie. Fakt, że gen. Fabrycy zdawał sobie sprawę z zagrożenia kierunku Bochni, potwierdzają liczne relacje, w tym m.in. opublikowana w I tomie Polskich Sił Zbrojnych rozmowa juzowa szefa sztabu Armii „Karpaty”, płka dypl. W. Morawskiego z oficerem odcinkowym tej Armii w Sztabie Naczelnego Wodza, majorem dypl. Antonim Grudzińskim. Wynikało z niej jednoznacznie, że sztab Armii uważał zajęcie Bochni za przesądzone, zaś szanse dotarcia GO „Boruta” nad i za Dunajec za mało prawdopodobne. Pod wpływem tego nastawienia także w Sztabie NW przyjęto za pewnik, że przesądzony jest również los GO, a co ujęte zostało lakonicznie w zdaniu „Jeśli nie potrafią wyjść na Dunajec – to trudno”. Właśnie wtedy po raz pierwszy w przeciągu kilku dni przyjęto, że GO „Boruta” spełniła już swoje zadanie i nie ma szans na uczestniczenie w dalszej walce. Jakże błędnie. Owo pesymistyczne założenie o przesądzonej rychłej utracie Bochni spowodowało, że po południu 6 września w sztabie Armii „Karpaty” zapadła decyzja wycofania 24 DP w nocy spod Tarnowa na linię rzeki Wisłoki, gdzie dopiero miała stawić Niemcom przejściowy opór. Wycofanie bez walki, bez dania szansy na stoczenie zwycięskiej choćby potyczki musiało mieć na żołnierzy tej dywizji wpływ fatalny. Jak podaje w swej relacji gen. K. Fabrycy, był on przeświadczony, że niemieckie wojska pancerne i zmotoryzowane nie mogą bez przerwy nacierać i będą musiały zatrzymać się dla odpoczynku oraz uzupełnienia materiałów pędnych. Z relacji oficerów jego sztabu wynika, że wpływ na decyzję cofnięcia 24 dywizji miały także sprzeczne wiadomości docierające do sztabu Armii od walczących czy cofających się wojsk własnych oraz praktycznie brak wiadomości (względnie złe wiadomości) o losach południowego ugrupowania Armii „Kraków”. Decyzja o opuszczeniu linii Dunajca nie została przekazana gen. Borucie – Spiechowiczowi, który jeszcze do popołudnia 7 września miał nadzieję na nawiązanie kontaktu z 24 DP, chwilę odpoczynku dla swoich oddziałów jeszcze przed przekroczeniem Dunajca, a wreszcie usztywnienie linii oporu po przekroczeniu tej rzeki. Tymczasem cofnięcie 24 DP spowodowało wielokilometrową lukę, i to na osi głównej południowej magistrali komunikacyjnej Tarnów – Rzeszów – Jarosław – Przemyśl. W tę lukę weszły czołówki 4 DLek. i 3 DGór. XXII KPanc. próbując zagonem w lewo zrolować obronę na Dunajcu na północ od Tarnowa i zamknąć przeprawy dla GO „Boruta” a równocześnie uderzając na wschód spychać lub rozbijać jednostki Armii „Karpaty”. Stąd właśnie pojawienie się Niemców zarówno na zachodnim jak i wschodnim brzegu rzeki oraz rozerwanie i poturbowanie GO „Boruta”. W następnym dniu również maszerująca ku Wisłoce 24 DP została silnie uderzona przez wojska 4 DLek. oraz 3 DGór. i częściowo zdezorganizowana. Na podstawie ustaleń autorów monografii obu Armii, ppłka W. Steblika i R. Daleckiego można wnioskować, że dowódcą Armii „Karpaty” kierowała raczej idea jak najdłuższego zachowania wojsk (zresztą bardzo skromnych) niż duch ofensywny. Gen. Fabrycy nie podjął wysiłku skoordynowania działań wycofujących się południowych sił Armii „Kraków”, które przecież miały przejść pod jego rozkazy i zbyt pochopnie zadecydował o zaniechaniu oporu na linii Dunajca. Najprawdopodobniej uważano – jak wiemy błędnie – że GO „Boruta” wskutek zmasowanego nacierania na nią dwóch korpusów niemieckich, XVII KA oraz XXII KPanc. jest wyczerpana i dla dalszej walki mało przydatna. Wyciągnięto ze składu GO jedynie 10 BKzmot. płka Maczka, która zresztą pilnie potrzebowała odpoczynku i uzupełnienia materiałów pędnych, natomiast dywizjom piechoty nakazano jedynie jak najszybsze przekroczenie Dunajca. Zakładano odtworzenie linii obronnych bardziej na wschód, na Sanie, w myśl nowego rozkazu Naczelnego Wodza, którego zresztą - kolejny grzech zaniechania czy niedbałości gen. Fabrycego lub jego sztabu - nie przekazano Armii „Kraków” mimo takiego obowiązku. Tymczasem klin XXII KPanc. rozerwał polskie ugrupowanie obronne ostatecznie i faktycznie wysadził z zawiasów węgieł obrony polskiego frontu południowego, stając się zarzewiem klęski zarówno na tym kierunku operacyjnym, jak i całego planu obrony Polski. To co nie powiodło się Niemcom pod Myślenicami, udało się pod Tarnowem. Rolę nowego węgła obrony powinna była spełnić Armia „Małopolska” czyli częściowo także przeorganizowana Armia „Karpaty”, jednak była do tego celu za słaba, a z przyczyny błędów dowodzenia być może także niezdatna. Co nie ujmuje męstwa jej żołnierzom w dalszych walkach.

DYGRESJA – CZY BYŁY SZANSE UNIKNIĘCIA ROZERWANIA POŁUDNIOWEGO UGRUPOWANIA POLSKIEGO – STYKU ARMII „KRAKÓW” I „KARPATY”? Oczywiście można było uniknąć wszystkich wyżej opisanych w skrócie błędów, względnie dążyć do zminimalizowania ich następstw. Jednak analizując błąd podstawowy, decyzję gen. Fabrycego nakazującą wycofanie 24 DP i skutkującą rozerwaniem ugrupowania trzeba zauważyć, że korzenie błędu tkwiły w przyjęciu złego ugrupowania wyjściowego. Od marca do początku lipca 1939 r. obrona południowego pasa granicy spoczywała na jednym związku operacyjnym, Armii „Kraków”. Był to odcinek dłuższy, niż odcinki innych armii (może z wyjątkiem Armii „Pomorze”, która ze względu na specyfikę północnej granicy w rejonie tzw. korytarza gdańskiego dozorowała więcej kilometrów linii granicznej RP, ale według założeń nie miała jej bronić kordonowo na całej tej długości). Wschodnią granicą odcinka Armii „Kraków” była granica krakowskiego Dowództwa Okręgu Korpusu, czyli linia Wisłoki. Obszar operacyjny tożsamy był dzięki temu z obszarem ewentualnego zaplecza czyli tzw. etapów, co umożliwiało jednolitość planowania, a później uzupełniania sił i środków. Powstanie nowego związku operacyjnego i przesunięcie granicy pasa działania Armii spowodowało zmianę zależności wojsk południowo – wschodniej części woj. krakowskiego. Administracyjnie bowiem nadal podlegały DOK nr V w Krakowie, ale operacyjnie w przypadku wojny Inspektorowi Armii we Lwowie, czyli gen. Fabrycemu. Przy tym część jednostek tego obszaru miała być mobilizowana dla innych związków operacyjnych, poza wymienionymi Armiami. Oczywiście utworzenie Armii „Karpaty” także było rozwiązaniem właściwym, ale pod warunkiem, że Armii tej przydzielono by do przygotowania obrony jedynie odcinek granicy ze Słowacją, a nie kazano dozorować także granicy węgierskiej. Rozdwojenie wysiłku prac planistycznych i przygotowań na dwa kierunki, słowacki – teoretycznie aktywny i węgierski – teoretycznie pasywny, przy niewielkim potencjale tej Armii i trudnym terenie, musiało skutkować wieloma opóźnieniami i niedopracowaniami systemu obrony. Zastrzeżenie teoretyczności założeń wynika z faktu, że do końca nie było wiadomo, na ile do agresji na Polskę zostanie wykorzystane terytorium Słowacji i na ile neutralność względem Polski i konfliktu zachowają Węgry, które przecież postrzegane były przez naszych sojuszników – Francję i Anglię – jako sojusznik hitlerowskich Niemiec. Trzeba także pamiętać o czynniku czasu, a Armia „Karpaty” utworzona została nie w marcu, jak pozostałe związki operacyjne (Armia „Kraków” 23 marca) ale o prawie cztery miesiące później, 11 lipca 1939 r. Pierwotny pas rozgraniczenia obydwu Armii wyznaczono od zachodnich krańców Pienin do Bochni, a wskutek przebiegu działań wojennych przesunął się na wschód, na linię Dunajca. Przebieg działań wojennych uwypuklił także problem oddalenia stanowiska dowodzenia Armią od wojsk i obnażył tragiczną wręcz sytuację w zakresie środków łączności. Autor najpoważniejszej analizy polskich walk w 1939 r., płk dypl. M. Porwit postawił w swoim dziele „Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku” tezę, że skuteczne dowodzenie obroną Polski utrudniał brak pośredniego szczebla pomiędzy Naczelnym Wodzem a dowódcami armii w postaci dowództw grup armii czy też frontów. Niewątpliwie wywód płka Porwita jest bardzo sugestywny i merytoryczny. Wiadomo jednak, że marsz. Śmigły nie przewidywał takiego rozwiązania. W przypadku południowego teatru działań szczebel taki mógł być pomocny, szczególnie przy koordynacji manewru odwrotowego, ale nie musiał. Wystarczyło jednak pozostawić obronę całego pasa południowego w jednym ręku, dowódcy Armii „Kraków”, przy wzmocnieniu jej siłami zadysponowanymi i przewidywanymi do nowego związku operacyjnego. Zachodniego skrzydła Armii „Karpaty” bronić miała GO gen. K. Orlika – Łukoskiego złożona z dwóch Brygad Górskich, 2 i 3, kombinowanych z 1 psp oraz jednostek KOP i ON. Gdyby ta GO, być może wzmocniona jeszcze choćby jedną dywizją piechoty, podporządkowana została Armii „Kraków” i wycofywała się w korelacji z jej siłami, a nie odśrodkowo, na wschód, bez utrzymywania kontaktu z zachodnimi sąsiadami, sytuacja na Podkarpaciu mogła być znacznie korzystniejsza dla sił polskich. Tym bardziej, gdyby 24 DP wysunięta na zachód od Tarnowa, która weszła ostatecznie w skład właśnie GO gen. Łukoskiego usztywniła jej północno zachodnie skrzydło w łączności z GO „Boruta”. Podporządkowanie tej GO gen. Szyllingowi zapobiegłoby jej odśrodkowemu odchodzeniu, nie powstała by więc luka, w którą 6 września wjechał praktycznie nie niepokojony XXII KPanc. Ta luka nie dała się już załatać, a ów XXII KPanc. wsparty później XVII i VIII KA na stałe rozdzielił ugrupowania polskich związków operacyjnych na południowym teatrze wojny. Korpusy te wjechawszy na głębokie zaplecze sił polskich na przestrzeni od Krasnegostawu po północne przedpola Lwowa zablokowały możliwości odwrotu wojsk polskich do Małopolski Wschodniej i oparcie się ich na tzw. Przedmościu Rumuńskim, będącym ostatnią szansą ustabilizowania polskiej obrony. Koordynacja i pełne współdziałanie GO gen. Łukoskiego z GO „Boruta” stworzyłyby realne szanse na utrzymanie frontu w południowej Polsce. Północne zgrupowanie Armii „Kraków” mogłoby łatwiej przejść Wisłę i wzmocnić siły frontu południowego (odcinek Dunajca czy Sanu od Wisły do podnóża Karpat) zaś po rozpoczęciu bitwy nad Bzurą Niemcy zostaliby zmuszeni do rozdziału sił na dwa kierunki o dużym ciężarze operacyjnym. Być może także silny opór stawiony na Dunajcu skupiłby na sobie większe siły niemieckiej 14 Armii i wymusił inne zadysponowanie jej jednostek, a północne zgrupowanie Armii „Kraków” zaangażowałoby przed sobą korpusy skrzydłowe 10 Armii umożliwiając stronie polskiej wzmocnienie obrony linii środkowej Wisły, zanim dotarły tam kolejne niemieckie jednostki, spoza zablokowanych na przedpolu Wisły i Dunajca formacji pierwszorzutowych. To oczywiście hipoteza piękna i nader optymistyczna, ale zapewne możliwa do udowodnienia przez tzw. rozgrywkę sztabową. Niestety zamiast wersji optymalnej dla Polski w 1939 r. w rzeczywistości rozegrała się jedna z wersji najmniej dla strony polskiej korzystna. GO gen. Łukoskiego podporządkowana była gen. Fabrycemu, a ten postępował tak, jakby bał się popełnić szkolny błąd rozciągnięcia swoich sił w terenie. Oczywiście jednym z warunków powodzenia w boju jest odpowiednie do sytuacji skupienie sił, jednak na polskim froncie w 1939 r. prawie wszędzie było ich za mało. Wielu historyków kampanii jesiennej zwraca uwagę, że polska doktryna wojenna była w dużej mierze doktryną ubóstwa. Część zauważa także, że m.in. z przyczyny ubóstwa musiała być również doktryną improwizacji. Zdolności tej improwizacji, ale chyba także wiary w możliwość przynajmniej częściowego sukcesu najprawdopodobniej zabrakło gen. Fabrycemu już na początku kampanii. Ten wybitny żołnierz poprzednich wojen i sprawny dowódca okresu pokojowego w tej kampanii dołożył do swej biografii wawrzyn goryczy błędu i porażki, który zakiełkował fatalną decyzją wycofania 24 DP znad Dunajca.

NA NADWIŚLAŃSKICH BEZDROŻACH Dowództwo GO „Boruta” w czasie wydarzeń nad Dunajcem znajdowało się w Zassowie, na wschód od Dąbrowy Tarnowskiej, zaś dowództwo 6 DP w Dąbrowie Tarnowskiej. Obydwa utraciły łączność z praktycznie wszystkimi podległymi oddziałami. Dowództwo 21 DPG, które w ostatniej chwili uniknęło niemieckiego okrążenia i dostania się do niewoli także utraciło możliwość koordynowania swoich wojsk. Wszyscy dowódcy, gen. Boruta, gen. Mond a później także gen. Kustroń podjęli próby nawiązania łączności z oddziałami i odzyskania utraconej przejściowo zdolności dowodzenia. Na brak łączności, grozę nocy i przemęczenie nakładały się napływające, nie zawsze sprawdzone informacje. W efekcie wieczorem we wszystkich tych dowództwach uważano, że Biskupice są twardo trzymane przez Niemców, a za Dunajcem pozostały odcięte dwie trzecie 6 DP i prawie cała 21 DPG. Gen. Mondowi udało się nawiązać kontakt z dowództwem GO (być może pośrednio, przez dowództwo 10 BKzmot.) i dla oddziałów, które znajdowały się na wschodnim brzegu rzeki wydano rozkazy dalszego odwrotu za Wisłokę, po osi Radomyśl Wielki-Mielec, zaś dla oddziałów odciętych na zachodnim brzegu Dunajca pozostawiono polecenie samodzielnego wycofywania się tą samą trasą po przejściu rzeki. Według relacji dowódcy III/12 pp, ppłka Warta, rozkaz ten nie dotarł do tego baonu, a według ppłka Steblika także do innych grup. Nie dotarł również do jednostek na lewym brzegu Dunajca, w każdym razie brak potwierdzenia takiego faktu w relacjach dotyczących 12 pp. Tymczasem większość przeprawionych w nocy 7/8 września 1939 r. oddziałów GO „Boruta” po osiągnięciu wschodniego brzegu Dunajca bezzwłocznie podejmowała marsz na wschód względnie północny wschód. Najprawdopodobniej jakieś rozkazy, lub przynajmniej informacje o planowanym oporze na Wisłoce czy Sanie docierały do oddziałów, bo prawie wszystkie grupy bez zwłoki kierowały się ku tym rzekom. Dowódcy pragnęli jak najszybciej odejść od Dunajca, mając informacje, że także wzdłuż jego wschodniego brzegu operują już pancerne podjazdy nieprzyjaciela z południowego zgrupowania XXII KPanc., które sforsowało rzekę na południe od Tarnowa, w rejonie Zakliczyna. W efekcie rozbicia jednych i pomieszania innych oddziałów odwrót przybrał charakter mało zorganizowany. Aczkolwiek GO „Boruta” nie poniosła w wydarzeniach nad Dunajcem druzgocącej porażki czy strat, poszczególne oddziały straciły jednak spoistość i wycofywały się nieraz kilkoma odrębnymi kolumnami, nie mającymi ze sobą żadnej łączności, a czasami nawet świadomości wzajemnego istnienia. Wielu dowódców prowadziło oddziały na własną rękę, nie szukając kontaktu z innymi grupami, ani nadrzędnymi władzami. Inni podporządkowywali sobie napotkane mniejsze oddziałki czy usiłowali odtwarzać formacje. Po kilku osiach maszerowali więc ku wschodowi żołnierze wielu formacji w kilkudziesięciu grupach i grupkach wielkości od drużyny do pułku. Prawdopodobnie jedyną większą formacją, która zachowała spoistość, był 12 pp (bez III/12pp ale z II/164 pp).

NADZIEJA ZA SANEM Nad ranem 8 września szef sztabu GO, ppłk dypl. W. Krawczyk przekazał gen. Mondowi rozkaz gen. Boruty do dalszego odwrotu za San, z kierunkiem dla 6 DP do rejonu na północ od Ulanowa, a dla 21 DPG na południe od tej miejscowości. Obydwie dywizje miały organizować obronę tego odcinka Sanu. W drodze przez Mielec i Kolbuszową, z tej ostatniej miejscowości gen. Mond przekazał (linią pocztową) meldunek do sztabu Armii „Małopolska” o stanie swojej dywizji i otrzymał potwierdzenie rozkazu udania się za San i organizowania obrony tej rzeki siłami 6 DP od Ulanowa i Niska po Rudnik z nawiązaniem kontaktu z Grupą „Sandomierz” ppłka A. Sikorskiego, a siłami 21 DPG na odcinku Rudnik – Krzeszów – Leżajsk. W kierunku nadchodzących oddziałów wysłał gen. Mond oficerów łącznikowych z rozkazami maszerowania sił 6 DP trasami jak najbliżej Wisły, najbardziej północnymi, aby uniknęły spotkania z buszującymi od południa niemieckimi podjazdami pancernymi i zmotoryzowanymi. Tymczasem po zakończeniu przeprawy nie udało się 12 pp nawiązać kontaktu ani z własnym III baonem, ani z żadnym innym oddziałem polskim. Kolumna pułku (I i II/12 pp, II/164 pp, II/6 pal (informacje o marszu tego dyonu z 12 pp lub samodzielnie są rozbieżne), 6 bat. art. plot., 51 dywizyjna komp. ckm plot.(wg por. Migi, kompania maszerowała sama i inną trasą) oraz zmot. kolumna saperów) zebrała się w rejonie Dworu Breń a następnie pomaszerowała przez Gorzyce w kierunku Dąbrowy Tarnowskiej. Po otrzymaniu informacji, że miasteczko zajęli już Niemcy, oddziały zawróciły w kierunku Borku (wg innych relacji Bobrku) i przez Bucze pomaszerowały w kierunku wsi Dąbrówki Breńskie. W maszerującym w straży tylnej I batalionie wybuchło zamieszanie po usłyszeniu pogłoski o nadjeżdżających niemieckich czołgach. Panikę szybko opanował mjr Sieńczak. Podczas marszu pułk - głównie I baon, artyleria i tabory – został zaatakowany przez eskadrę 9 stukasów. Nalot nie wyrządził większych szkód, ranny został jeden żołnierz z obsługi ckm plot., zabity jeden koń. Według części relacji nalot miał miejsce dwukrotnie, gdyż bombardowany względnie ostrzeliwany ogniem broni pokładowej był także II/12 pp i II/164 pp, ale brak dokładniejszych danych pozwalających na zweryfikowanie faktów. Pod wieczór podczas krótkiego postoju pułku w Dąbrówkach Breńskich w niewielkiej odległości przejechały niemieckie czołgi kierujące się na północ, w stronę Wisły, jednak Niemcy nie zauważyli żołnierzy polskich. Natomiast nieco później Niemcy zaatakowali ubezpieczenia idącego w straży tylnej II baonu, ale po zniszczeniu im dwóch samochodów pancernych niemiecki podjazd wycofał się. Dalej 12 pp kierował się przez Mędrzechów – Szczucin – Słupiec do Sadkowej Woli gdzie zatrzymano się na odpoczynek 9 września od godz. 7.00 do 16.00. Dalej pomaszerowano przez Otałęż ku Woli Otałęskiej i Gawłuszowicom nieopodal Baranowa, gdzie wojska przeprawiły się przez Wisłokę w nocy 9/10 września, częściowo brodem, częściowo promem. Maszerująca w zgrupowaniu pułku kolumna pontonowa (najprawdopodobniej kolumna armijna wycofująca się z przyczółka mostowego na Wiśle pod Koszycami) nie mogła podobno pomóc oddziałom w przeprawie przez Wisłokę, a po przejściu na drugi brzeg odłączyła się od kolumny pułku. Na wschodnim brzegu Wisłoki odłączyły się także od 12 pp – jak podają relacje oficerów 12 pp bez odmeldowania – 6 bateria plot. oraz II/6 pal, a według relacji kpt. Dyra także maszerująca dotychczas z pułkiem bateria 21 pal. Wskutek pośpiechu przy przekraczaniu rzeki zapomniano ściągnąć dwa plutony 4 kompanii (II i III, łącznie ok. 80 żołnierzy) ubezpieczające przeprawę od północnego wschodu. Wycofały się one zza Wisłoki dopiero 10 września po godz. 9.00 i pomaszerowały pod komendą sierż. pchor. Z. Bebela w kierunku Baranowa. Pułk maszerował dalej przez Borową – Jaślany – Przybyły – Padew Narodową do Baranowa, gdzie napotkano oddziały Krakowskiej Brygady Kawalerii. Ppłk Strażyc zgłosił dowódcy brygady, gen. Z. Piaseckiemu4 podporządkowanie pułku ze względu na brak jakiegokolwiek kontaktu z macierzystą dywizją i GO. Gen. Piasecki przyjął ten meldunek „dość niechętnie” i dopiero kiedy zobaczył nadciągające oddziały, maszerujące w szyku, uporządkowane i przygotowane do rozwinięcia i obrony plot. Przyznał, że spodziewał się raczej ujrzeć rozbitków i maruderów. Określił pułk jako najlepiej wyglądający z dotychczas spotkanych przez brygadę oddziałów piechoty. Pułkowi rozkazano przemaszerować przez Międzybrodzie – Suchnów – Machów – Miechocin w rejon Tarnobrzega z zadaniem późniejszego ubezpieczenia nocnego postoju Krak. BK. W czasie tego przemarszu w rejonie szkoły rolniczej w Mokrzyszowie pułk został ponownie zaatakowany przez lotnictwo. Niemieckie samoloty najbardziej poturbowały oddział zwiadowców, który w chwili nalotu znalazł się na drodze pomiędzy wysokimi ogrodzeniami i nie miał gdzie się ukryć. Zginęło czterech zołnierzy. Po zatrzymaniu się na postój (w godz. 12.00-19.00), podporządkowany dotychczas pułkowi II/164 pp odszedł dla ubezpieczenia Wisły w rejonie Sandomierza i więcej do 12 pp nie powrócił. Jak się później okazało, połączył się on w Sandomierzu z macierzystm pułkiem i walczył dalej w Grupie Sandomierz. Natomiast 12 pp nie dane było ubezpieczać kawalerzystów, gdyż wieczorem ze sztabu brygady przekazano pułkowi rozkaz radiowy 6 DP, do jak najszybszego marszu w kierunku Ulanowa. Pułk wyruszył wieczorem przyśpieszonym marszem przez Grębów do Stalowej Woli, którą osiągnięto ok. 6.30 rano, i dalej do Niska, gdzie ok. 8.00 przekroczono San po moście aby ok. godz. 10.00 przymaszerować przez Zarzecze do lasów w rejonie Huty Deręgowskiej, na wschodnim brzegu Sanu, gdzie pułk ponownie powrócił w skład swojej macierzystej dywizji. Odziałek pchor. Bebela z kilkugodzinnym opóźnieniem maszerował prawie tą samą trasą, przez Baranów do Tarnobrzega (gdzie został ostrzelany ogniem artylerii z północnego brzegu Wisły) i dalej przez Rozwadów (odpoczynek w nocy 11/12 września), Stalową Wolę i Nisko (przejście po moście przez San) w kierunku Ulanowa, skąd wskutek zbliżania się Niemców został skierowany na Janów Lubelski. Do pułku dołączył dopiero w godzinach popołudniowych 15 września wraz z III/12 pp. Kompania ckm plot. nr 51 według relacji jej dowódcy wobec otrzymania informacji, że w Radmyślu i Mielcu są już Niemcy, maszerowała trasą przez Wolę Wadowską, gdzie zarządzono postój, oraz lichymi drogami przez Czermin-Gawłowice (prawdopodobnie raczej Gawłuszowice) gdzie przeprawiła się przez Wisłokę. Następnie przez Chmielów i Stalową Wolę doszła do Zarzecza gdzie wieczorem 10 września przekroczyła San. Nieco później kompanię skierowano w rejon Huty Deręgowskiej, gdzie jej dowódca zameldował się u gen. Monda. Marsz bocznymi drogami, gdzie nie było innych kolumn wojskowych pozwolił kompanii uniknąć zagonów niemieckich, nalotów oraz zatorów i najszybciej osiągnąć nakazany rejon koncentracji 6 DP. Natomiast III/12 pp (bez kompanii kpt. Łużeckiego, która jeszcze przed Dunajcem dołączyła do gros pułku) od wieczora 7 września stał po wschodniej stronie Dunajca, w rejonie Borek-Bucze, a gdy rano nie doczekał się na resztę pułku, ppłk Wart podprządkował baonowi tabory pułkowe dowodzone przez kwatermistrza pułku kpt. K. Dąbrowskiego, a także kilka innych oddziałów, m.in. 54 samodz. komp. ckm plot. kpt. A. Gondka oraz dwa plutony strzeleckie, pluton ckm i działon przeciwpancerny 4 psp i podjął decyzję samodzielnego marszu w kierunku Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie baon otrzymał informację, że 6 DP poszła w kierunku Radomyśla Wielkiego. Na wschód od Dąbrowy napotkano gen. Kustronia z częścią 4 psp, do której powróciły plutony tego pułku przyprowadzone przez ppłka Warta, zaś III/12 pp z taborem pułku i 54 komp. ckm pomaszerowały dalej. Wobec pogłosek o zajęciu Radomyśla przez Niemców cała kolumna skręciła na północ, przez Dulczę Wielką w stronę Woli Wadowskiej, gdzie do kolumny dołączył III/6 pal. O zmroku 9 września zgrupowanie przeszło pod Borową przez Wisłokę, a w związku z przemęczeniem żołnierzy piechoty III/12 pp i 54 komp. stanęły na noc w rejonie Jaślan. Dywizjon III/6 pal pomaszerował bez postoju dalej w stronę Tarnobrzega, piechota zaś wyruszyła w tym samym kierunku dopiero ok. południa 10 września. Marsz kontynuowano przez Baranów – Tarnobrzeg – Nisko, jednak opóźnienie spowodowało, że za Sanem baon znalazł się 12 września ok. Godz. 13.00, już po odejściu 6 DP z pozycji nad rzeką w stronę Tanwi. Do pułku batalion dołączył po południu 15 września w rejonie Aleksandrowa.

WOJNA DOGANIA NADWYŻKI W dniu 11 września wojska GO „Boruta” zbierały się za Sanem prawie nie niepokojone przez Niemców. Jedynie lotnictwo nieprzyjaciela bombardowało kolumny wojsk i przeprawy, ale bez większych strat. 6 DP zebrała się na odcinku od Zarzecza do Ulanowa prawie w całości (bez III/12 pp) – oczywiście uwzględniając zmniejszone wskutek dotychczasowych działań wojennych stany – i kompletowała jednostki wcielając oddziały nadwyżek, które dotarły nad San z macierzystych garnizonów oraz maruderów, oderwanych we wcześniejszych marszach od swych i innych oddziałów. Na południe od dywizji, na odcinku Krzeszów-Leżajsk-Sieniawa zbierała się 21 DPG z resztkami 1 BG. W południe tego dnia przejeżdżający przez rejon koncentracji 6 DP gen. Szylling rozkazał gen. Mondowi zabezpieczenie przepraw na Sanie w rejonie Niska i Rozwadowa do czasu nadejścia wojsk północnego zgrupowania Armii „Kraków” (GO „Jagmin” – wcześniej „Śląsk” – gen. J. Jagmina-Sadowskiego). W monografii Armii „Kraków” ppłk Steblik omówił sprawę uzupełnień 16 i 20 pp, nic jednak nie wspominając o swoim macierzystym 12 pp. Zapewne przyczyną tego pominięcia był brak relacji. Tymczasem także 12 pp został nad Sanem uzupełniony zarówno nadwyżkami własnymi, jak też oddziałkami zbiorczymi z żołnierzy odłączonych od innych formacji. Uzupełnianie to odbywało się zresztą niejednorazowo, ale w miarę dołączania różnych oddziałów przez kilka dni (aż do 15 września). Już w okresie marszu w stronę Dunajca 12 pp jak i inne oddziały dywizji spotykały grupy i pododdziały różnych formacji tyłowych oraz kolumny ewakuacyjne. W części z nich maszerowali żołnierz, którzy mieli stanowić uzupełnienie dla walczących pułków, ale stale zmieniające się położenie uniemożliwiało zatrzymanie jednostek dla ich wcielenia i uporządkowania szyków. Także z Wadowic 2 i 3 września wyruszyło kilka kolumn ewakuacyjnych, zarówno marszem pieszym, jak też podwodami konnymi i transportem kolejowym. W transporcie Komendy Rejonu Uzupełnień (koleją) ewakuowano część wyszkolonych rezerwistów, którzy zgłosili się do Wadowic, ale nie zdążono ich wysłać czy wcielić do jednostek. Liczna grupa szeregowych, podoficerów, podchorążych i oficerów rezerwy wymaszerowała na wschód z Kadrą Zapasową 12 pp pod dowództwem mjra Jana Kolanowskiego. Miała ona zasilić Ośrodek Zapasowy 6 DP w Krakowie, ale po dotarciu do Krakowa natychmiast została skierowana dalej, do Tarnowa, a stamtąd za San. W kolumnach pieszych wymaszerowały z Wadowic nadwyżki szeregowych przeznaczone dla uzupełnienia 12 pp i 51 skkm (baon marszowy dowodzony przejściowo przez kpt. R. Dąbrowskiego – wg jego relacji – z ppor. J. Głogowskim, ppor. rez. W. Bielaczycem i ppor. rez. Szottem jako dowódcami kompanii marszowych), szeregowi i część kadry przeznaczonej dla II/156 pp, który ze względu na tempo wydarzeń nie został w pełni zmobilizowany (w tym grupa żołnierzy 2 kckm 156 pp pod dowództwem ppor. W. Monkiewicza z ppor. rez. J. Bolewskim jako dowócą plutonu) oraz mobilizowany przez KRU 55 baon wartowniczy. Jednym z tych baonów dowodził mjr rez. W. Wiśniowski a drugim mjr rez. R. Drapella, jednak rozstrzygnięcie, który jakim jest dosyć trudne. Wiadomo jedynie, że mjr Wiśniowski z częścią swoich żołnierzy znalazł się w Małopolsce Wschodniej skąd przekroczył granicę węgierską, zaś mjr Drapella z oddziałem dołączył do wojsk Armii „Kraków” w rejonie Tarnobrzega, jednak nie do 12 pp, natomiast po przekroczeniu Sanu pomaszerował prawdopodobnie dalej na wschód. Powyższe dane zestawione ze szczątkowych informacji w wiele lat po wojnie wymagają dalszej weryfikacji. Nad Sanem dołączyły do 6 DP także grupki żołnierzy z 7 DP przebijających się samodzielnie w kierunku wschodnim po okrążeniu i rozbiciu tej dywizji w rej. Złotego Potoku. W ten sposób do 12 pp został wcielony kpt. T. Herman z 74 pp. Do pułku dołączyła większość żołnierzy baonu marszowego (część pododdziałów uległa rozproszeniu podczas marszu, a niektóre kolumny pomaszerowały dalej na wschód) oraz II/156 pp. W większości uzupełniono nimi kompanie I i II baonu, a z pozostałych utworzono oddział (kompanię) nadwyżek, nad którą objął komendę kpt. Herman. Po wcieleniu uzupełnień 12 pp przedstawiał się najlepiej spośród piechoty 6 DP mimo, że nie miał jeszcze początkowo swojego III baonu (16 pp także składał się z dwóch batalionów, zaś w 20 pp były trzy baony, ale o bardzo nierównych stanach liczebnych i uzbrojeniu). Grupę nadwyżek oficerskich skierowano na wschód z zadaniem dołączenia do KZ. PODSUMOWANIE W szóstym dniu wojny 12 pp udało się dołączyć do 6 DP, aczkolwiek wydarzenia wojenne nie pozwoliły na połączenie wszystkich pododdziałów pod jednolitym dowództwem. Wskutek włączenia pułku do macierzystej dywizji żołnierze ziemi wadowickiej znaleźli się na kierunku walki nieco mniej naciskanym przez nieprzyjaciela. Wraz z całą GO musieli jednak wykonać mordercze przemarsze odwrotowe najpierw nad Dunajec, a po utracie szansy na obronę tej rzeki w stronę Sanu. Najważniejszym założeniem tego odwrotu było nie tylko utrzymanie polskiego ugrupowania obronnego, ale przede wszystkim ocalenie wojsk dla zorganizowania obrony na kolejnych rubieżach. Miejsce 12 pp na tym spokojniejszym kierunku odwrotu okupione zostało przez pułk koniecznością marszu po nieco dłuższych trasach, niż miały do pokonania oddziały sąsiedniej 21 DPG. Ten egzamin marszowy pułk zdał bardzo dobrze, a jednak w większości publikacji o kampanii 1939 r. omawiany jest bardzo ogólnikowo, mimo iż wysiłek marszowy żołnierzy w tamtym odwrocie może być bez wątpienia porównywany z uczestnictwem w ciężkim boju. Niewątpliwie próby uporządkowania opisu owego odwrotowego maratonu stanowią dla autorów piszących o walkach 1939 r. duże wyzwanie. Pomieszanie szyków oddziałów, sprzeczność relacji i upływ czasu nie sprzyjają temu zadaniu. Część relacji dotyczących tamtego okresu działań podaje w telegraficznym skrócie trasy przemarszu, ewentualne naloty czy potyczki z podjazdami Niemców, znacznie rzadziej czas postojów i jakiekolwiek inne informacje. Monotonia marszów i wkładany w nie znaczny wysiłek nie sprzyjały utrwalaniu się szczegółów, zwłaszcza tych dotyczących faktów i zjawisk w marszu oczywistych. W opisie działań jednego tylko pułku trudno omawiać nader złożoną całość zagadnienia odwrotu w Małopolsce. Warto jednak podjąć przynajmniej próbę uświadomienia czytelnikom ogromu żołnierskiego wysiłku tamtych dni, jeżeli nawet niekoniecznie związanego z bezpośrednią walką i być może z tego powodu potraktowanego nieco powierzchownie w literaturze przedmiotu, to niewątpliwie heroicznego. Ówczesny szeregowiec piechoty w pełnym umundurowaniu i wyposażeniu dźwigał na własnych plecach i barkach obciążenie ok. 25 kg (w lecie, bowiem zimowe było większe i wynosiło ok. 28 kg). Nawet jeżeli wskutek gwałtowności odwrotu i związanej z tym utraty części wyposażenia niektórzy żołnierze nie byli w pełni obciążeni, to trzeba przyjąć, że waga niesionego sprzętu i materiału (wyposażenie, żywność, amunicja) musiała wynosić co najmniej 20-23 kg u większości z nich. Przeciętnie z tym obciążeniem żołnierze pokonali co najmniej ok. 240 km (orientacyjny kilometraż opisanej w artykule trasy od Myślenic i Skawiny po Ulanów, bez manewrów oddziałów i zawróceń, a także bez uwględnienia trudności związanych z marszem w większości drogami polnymi), czyli po ok. 40 km dziennie. Opisywane działania miały miejsce w ciągu sześciu dni, od popołudnia 5 września do popołudnia 11 września. Trzeba jednak od tych sześciu dni odliczyć przynajmniej jeden na przeprawy (Dunajec, Wisłoka), potyczki z Niemcami, naloty i wreszcie dłuższe postoje (Puszcza Niepołomicka, las Wał-Ruda, Jaślany-Tarnobrzeg itp.). Przeprawy odbywały się wprawdzie nocami, ale wymagały znacznie zwiększonego wysiłku żołnierzy a więc później także odpoczynku oddziałów. Zatrzymania wojska do walki, naloty, wycofania do odwodów także wpływały na tempo marszu i każdorazowo zmuszały do ponownego formowania kolum i porządkowania szyków pododdziałów. W efekcie średni dzienny etap marszu mógł wynosić nawet ok. 50 km. Praktycznie stale w poczuciu zagrożenia niemieckimi nalotami czy podjazdami, w większości oddziałów bez należytego wyżywienia, nie mówiąc o wypoczynku. Pułk dokonał tego przy zachowaniu zdolności bojowej wojsk – a największe bitwy były dopiero przed nimi – co może stanowić dla żołnierzy 12 pp powód do dumy. Niech więc również te suche dane statystyczne będą dla żołnierzy pułku ziemi wadowickiej skromną pochwałą, na którą swoją postawą w kampanii 1939 r. w pełni zasłużyli. Tym bardziej wobec faktu, że wyższe dowództwa co najmniej dwakroć los żołnierzy 12 pp i całej GO „Boruta” pochopnie uznały za przesądzony, gdy tymczasem żołnierze dywizji krakowskiej i podhalańskiej jeszcze przez dwa tygodnie uczestniczyli – i to w znaczący sposób – w działaniach wojennych.

BIBLIOGRAFIA Materiały źródłowe 1. Centralne Archiwum Wojskowe, Warszawa-Rembertów – zespół akt 12 pp, sygn. 320.12. oraz wybrane akta personalne oficerów i dzienniki personalne MSWojsk. 2. Muzeum Tradycji Niepodległościowej Ziemi Wadowickiej im. 12 pp ZW, Wadowice – dokumentacja fotograficzna i archiwalna, zespół relacji. Bibliografia selektywna 3. L. Bałos, Reminiscencje sprzed września i z września 1939 r. [w:] W rocznicę święta pułkowego, Kraków 1987. 4. R. Dalecki, Armia „Karpaty”, Rzeszów 1989. 5. W. Iwanowski, Wysiłek zbrojny narodu polskiego w czasie II wojny światowej. Tom 1. Kampania wrześniowa 1939, Warszawa 1961. 6. T. Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990. 7. J. Kuropieska, Wspomnienia oficera sztabu 1934-1939, Kraków 1984. 8. J. Pabich, Niezapomniane karty. Z dziejów 6 Pułku Artylerii Lekkiej, Kraków 1982. 9. Polski czyn zbrojny w II wojnie światowej. Wojna obronna Polski 1939, Warszawa 1979. 10. Polskie Siły Zbrojne w II wojnie światowej. Kampania wrześniowa 1939, T. 1, cz. 1, Londyn 1951, cz. 2 Londyn 1954, cz. 3 Londyn 1959. 11. M. Porwit, Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku, cz. 1-3, Warszawa 1983. 12. J. Rzepecki, Wspomnienia i przyczynki historyczne, Warszawa 1956. 13. W. Steblik, Armia „Kraków”, Warszawa 1989. 14. Wojna Obronna Polski 1939. Wybór źródeł, Warszawa 1968. 1 Wydarzenia te opisane zostały w poprzedniej części cyklu historycznego o 12 pp pt. Walka trwa. 12 Pułk Piechoty Ziemi Wadowickiej w obronie bastionu Myślenic i pierwszej fazie odwrotu na Dunajec. Ewakuacja garnizonu Wadowice, w: Przegląd Historyczno-Kulturalny Wadoviana, nr 8, rok 2004, s. 74-86. 2 Autor zbeletryzowanej historii 6 pal, por. Jan Pabich (Niezapomniane karty. Z dziejów 6 pułku artylerii lekkiej, Kraków 1982) opisuje wprawdzie, ze II/6 pal przeprawial się samodzielnie i bez kontaktu z piechotą, ale ta informacja nie znajduje potwierdzenia w innych relacjach. Dywizjon ten przez cały czas przeprawy podobne jak we wcześniejszym marszu zajmował miejsce w kolumnie 12 pp. Dywizjon ten stracił na przeprawie kilka wozów i część sprzętu. Dopiero po wschodniej stronie Dunajca II/6 pal pod dowództwem mjra J. Gintela ruszył dalej samodzielnie nie czekając na 12 pp, którego oddziały osłaniały przeprawę do przejścia ostatnich żołnierzy polskich na tym odcinku rzeki. Według części relacji dołączył jednak później ponownie do kolumny12 pp, z którą maszerował aż do Sanu. 3 Wcześniejsze walki tego plutonu opisane zostały w artykule z tego cyklu pt. Godzina próby wybiła. Pszczyna i Jordanów. 12 pułk piechoty ziemi wadowickiej w bitwie granicznej, w: Przegląd Historyczno-Kulturalny Wadoviana, nr 7, rok 2002, s. 17-28. 4 Gen. Piasecki znał 12 pp z okresu przedwojennego. Był bowiem nie tylko dowódcą Krak. BK, ale także właścicielem majątku Ryczów w powiecie wadowickim. Wielokrotnie oddziały jego brygady stykały się na ćwiczeniach z pododdziałami 12 pp, bywał także często w Wadowicach prywatnie i oficjalnie, m.in. 31 lipca 1938 r. uczestniczył w największej patriotycznej uroczystości międzywojennych Wadowic, przekazaniu 12 pp uzbrojenia i wyposażenia ufundowanego przez społeczeństwo ziemi wadowickiej w ramach Funduszu Obrony Narodowej.

czwartek, września 05, 2013

FYM Smolensk' Raport - CVR

Raport-CVR


SEE
3 wrz 2013

Gotowe. Zajęło to trochę czasu, ale rezultat tej pracy może być przydatny dla tych wszystkich osób, które żywo zainteresowane są wyjaśnieniem tragicznych losów Delegatów z 10 Kwietnia. Właściwie należałoby jeszcze dopisać jakieś „uwagi do raportu”, gdyż na gruncie takiego zestawienia różnych wersji „stenogramów” zaczyna się dostrzegać najprzeróżniejsze osobliwości tych wszystkich „zapisów rozmów w kokpicie”, ale stwierdziłem, że lwią część tego, co chciałbym w formie takich uwag zawrzeć, ująłem i tak w przypisach w poszczególnych rubrykach. Kilka słów dorzucam poniżej.

Zastanawiając się nad tym, w jaki sposób można było skonstruować „zapisy CVR” (co do których, jak widać po Raporcie-CVR, nie ma pewności, czy istnieje jakaś ostateczna pierwotna kopia), doszedłem do wniosku, że wykorzystano najprawdopodobniej kilka środków: przesunięcie czasowe (coś, np. jakiś komunikat, pojawiające się później jako coś wcześniejszego i/lub odwrotnie), zamiana (coś za coś innego (wypowiedź A za wypowiedź B, dźwięk A za dźwięk B itp.), powtórzenie (np. fraza Sto przypisywana nawigatorowi pojawia się dwukrotnie (o godz. 8:40) w odstępie 6/7 sekund, co w oficjalnej narracji uchodzi za „dowód”, iż załoga straciła orientację przestrzenną podczas „podejścia” we mgle), wycięcie (fizyczne usunięcie, skasowanie jakiegoś komunikatu, dźwięku etc.), podłożenie (czyjegoś głosu, dźwięku – umożliwiało to z pewnością bardzo zaszumione/zabrudzone tło, zwłaszcza w przypadku łączności radiowej), wyciszenie (czyjejś wypowiedzi, jakiegoś dźwięku), wklejenie (czyjegoś komunikatu, jakiegoś odgłosu, dźwięku itp. pochodzącego z innego źródła – nagranie rozmowy podczas innego lotu, oblotu i in.) oraz doklejenie (głosu, dźwięku do już zarejestrowanej wypowiedzi). Tego typu zabieg, jak doklejenie, był najprostszy w przypadku „alarmujących komunikatów” (generowanych przez TAWS). Zastanawiająca jest w tym względzie, o czym wspominam w Raporcie, wersja „końcóweczki”, o której mówi B. Klich w konwersacji nagranej przez E. Klicha (22-04-2010), kiedy to pojawia się wariant przebiegu „katastrofalnych zdarzeń” z automatycznym (i to po angielsku) odliczaniem wysokości – wariant, którego próżno szukać w którejkolwiek z trzech oficjalnych wersji CVR – por. http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/375125,rozmowa-dwoch-klichow; w których to zmniejszającą się wysokość „prezydenckiego tupolewa” podaje, jak wiemy, nawigator).

Zdumiewające są rozbieżności pojawiające się między poszczególnymi „odczytywaniami”, a prowokujące do zasadniczego pytania, czy zespoły „odsłuchujących” korzystały z tego samego „zapisu”, czy też każdy zespół miał do dyspozycji inną „kopię”. Zaskakujące ponadto jest nie tylko to, jak często pojawiają się wypowiedzi „niezrozumiałe”, ani to, że wiele komunikatów jest niekompletnych (urwanych na początku, w środku lub na końcu), lecz również to, że nierzadko, i to już na poziomie analizy fonoskopijnej, mylone są głosy poszczególnych osób (nie tylko chodzi o członków załogi, aczkolwiek o nich przede wszystkim). Pojawiają się bowiem w „stenogramach” 1) znaki zapytania, czy dany komunikat jest autorstwa tego a tego nadawcy i 2) alternatywne oznaczenia, wskazujące, że daną wypowiedź mógł wygłosić zarówno X, jak i Y, tak jakby głosy na taśmie rejestratora były nieodróżnialne i pozbawione cech charakterystycznych.

Oprócz tego jednak, co w tych „stenogramach” jest, warto zwrócić uwagę także na to, czego (przynajmniej w tych upublicznionych wersjach) brak. Nie ma na przykład ani „skrawka” (dość charakterystycznych, jak pamiętamy) głosów Prezydenta i Prezydentowej, choć drzwi kabiny pilotów miały być przez całą drogę otwarte, a salonka prezydencka znajdowała się nieopodal kokpitu. O ile Prezydent L. Kaczyński mógł przebywać gdzieś indziej na pokładzie (zgodnie z tym, co mówił w wywiadzie-rzece dla red. Ł. Warzechy: W samolocie nigdy nie siadam w prezydenckim saloniku, tam zwykle urzęduje moja Maryla ze swoją szefową gabinetu i zaprasza różne osoby. Ja zajmuję następny przedział, razem z wyższymi urzędnikami MSZ-etu, ministrami z rządu lub z mojej kancelarii, jeśli lecą (Lech Kaczyński. Ostatni wywiad, Warszawa 2011, s. 236) – o tyle Prezydentowa powinna być słyszalna. Brak więc choćby śladu po słynnej telefonicznej rozmowie LK-JK (w CVR-2 i -3 pojawia się czyjaś wzmianka, że Prezydent chce zadzwonić), ale też po telefonicznym połączeniu I. Tomaszewskiej (godz. 8.19) z mężem (http://www.fakt.pl/Przerwana-rozmowa-z-ofiara-katastrofy,artykuly,71850,1.html), która zapewne przebywała właśnie w prezydenckiej salonce.

Brakuje też komunikacji PLF 101 z wieżą LNX, a więc lotniska Smoleńsk-Południowy, a nie można wykluczyć, że do takiej łączności nie doszło. Jak czytamy w polskich Uwagach do „raportu MAK” (s. 7), na zgoła niewinne pytanie o to, czy informacje o planowanym przejściu punktu nawigacyjnego „ASKIŁ” [tak w oryg. – przyp. F.Y.M.] przez samoloty lecące do lotniska Smoleńsk-„Północny” są uzyskiwane na tym lotnisku od służb z lotniska Smoleńsk-Południowy i z czego to wynika? – nie uzyskano odpowiedzi. Sprawa zaś jest o tyle intrygująca, że przecież z „dialogów szympansów” wiemy (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html), że XUBS ma dowiadywać się właśnie od LNX o zbliżaniu się PLF 101, tak jakby jakaś część kontroli obszaru pozostawała w rękach kontrolerów z LNX. Tych ostatnich jednak w oficjalnej narracji ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało – tak skutecznie się zapadli pod ziemię. Gdyby zaś jakaś łączność między PLF 101 a LNX rzeczywiście zaszła, to znalazłoby się od razu wytłumaczenie zjawiska „gadania dziada do obrazu” w postaci sporej części fragmentów rozmów PLF 101-XUBS. Zapewne jakąś rolę w wyjaśnieniu różnych zagadek „komunikacyjnych” z 10 Kwietnia mogłoby odegrać rozszyfrowywane już od paru lat (przez IES) „nagranie z Wosztyla” (http://niezalezna.pl/22682-tajemnica-czarnej-skrzynki-jaka-40), na razie jednak tych „stenogramów” nie upubliczniono.

Czego jeszcze nie ma? Nie ma wspomnień A. Protasiuka związanych z 7 kwietnia 2010, co wydaje się wyjątkowo dziwne. Podczas deliberowania o mgle (niedługo po komunikacie „mińskiej kontroli” na temat warunków w Smoleńsku, a więc jeszcze przed ASKIL-em, ca. 8:19 pol. czasu) R. Grzywna wspomina lądowanie we mgle „jaczkiem” w Gdańsku. Protasiuk natomiast ani razu nie odnosi się do tego, jak wyglądało podejście 7-04-2010 ani do tego, jakim lotniskiem jest XUBS (na co należy zwrócić uwagę podczas podchodzenia etc.), choć, co warto przypomnieć w kontekście analizy „stenogramów”, to właśnie on miał wtedy (7-04) prowadzić korespondencję z „wieżą” szympansów (kto wie zresztą, czy to właśnie ta korespondencja nie jest jakoś doklejona do „zapisów CVR”). Czasu i okazji na takie wspomnienia musiało być wiele, ale nie ma śladu po tym w „stenogramach”.

Zupełnie nadzwyczajny w opowieści rysującej się z CVR jest pośpiech załogi związany z „lądowaniem”. Nie ma żadnej dyskusji nad sytuacją na XUBS, nie ma żadnych prób przeczekania TWA, nie ma nawet oznak niepokoju podczas zniżania, choć widoczność ma się gwałtownie pogarszać, a przez to zagrażać bezpieczeństwu lotu. Piloci mają schodzić na przepadłe, nie zważając na nic, zwłaszcza na alarmujące komunikaty. Z drugiej jednak strony ten pośpiech kontrastuje z odległością, jaką z ASKIL do XUBS ma do pokonania PLF 101. Wedle wyliczeń KBWLLP odcinek ten wynosi 70 km (por. Załącznik 3 do „raportu Millera”, s. 5 przyp. 7). Zgodnie z danymi z clarisu z 18 marca 2010, kiedy to jeszcze w planach związanych z „prezydenckim tupolewem” zgłoszony był szef eskadry ppłk B. Stroiński, odcinek ASKIL-XUBS PLF 101 powinien pokonać w przeciągu 7 minut (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/plan-lotu-2.html). Tymczasem ze „stenogramów” dowiadujemy się, że PLF 101 przekracza ASKIL o 8:22, zaś „ląduje” o 8:41, a więc po blisko 20 minutach. Dla porównania PLF 031, dużo wolniejszy „Wosztyl”, przekracza 10 Kwietnia ASKIL o 6:52/6:53, a przyziemia o 7:15, czyli po 23/22 minutach, wg oficjalnych danych, ma się rozumieć.

Nie trzeba być ekspertem lotniczym, by stwierdzić, że coś z „lotem tupolewa” w takim razie jest nie tak – ewentualnie z samymi „zapisami CVR”, które mają stanowić dowód, a nawet dokument takiego lotu. Załoga się spieszy, gnając na XUBS na złamanie karku, zaś najszybszy na świecie pasażerski statek powietrzny jakoś dryfuje w ruskiej przestrzeni powietrznej lub lata sobie na różne strony, jakby (z rozpędu/dla zabicia czasu) PLF 101 zrobił kurs ASKIL-XUBS „tam i z powrotem” i znowu zmierzał na Smoleńsk.



P.S.
Uwaga techniczna: czcionka w przypisach jest z konieczności taka mała (można sobie powiększyć tekst na ekranie), gdyż gdyby była większa, tabela rozrosłaby się do kilkuset stron.

Polacy Jutra. Krzysztof Bosak.

..


Wczoraj podczas obozu Renouveau français odbyl sie akustyczny koncert zespolu Francs-Tireurs Patriotes. Zalozyciele kapeli nazwali ja tak, aby odwojowac skrot "FTP", ktory wczesniej kojarzyl sie we Francji wylacznie z komunistyczna partyzan...ka Francs-tireurs et partisans. Ponizej probka ich patriotycznej tworczosci.

Prasa francuska przed obozem pisala, ze policja bedzie go obserwowac i faktycznie: nad posiadloscia w ktorej sie odbywal wczoraj bardzo nisko przelecial helikopter, zapewne policyjny. W okolicy nikt nigdy jak dotychczas smiglowcow nie widzial i nie ma zadnego lotniska...

Sprawa jest powazna bo we Francji rzadza obecnie lewicowi ekstremisci, ktorzy w ostatnich miesiacach zdelegalizowali juz cztery rozne nacjonalistyczne organizacje i - jesli zechca pojsc o krok dalej - reakcyjno-katolicko-nacjonalistyczne Renouveau français jest nastepne w kolejce.

Organizatorzy spotykali sie w trakcie obozu z dziennikarzami (uczestniczylem z nimiw 2 z 3 takich spotkan) i tlumaczyli jak pracuja i jakie maja poglady, ale prasa i tak swoje wie i pisze o "ultranacjonalistach" (artykul z wczoraj). Podobna sytuacje mialem kilka lat temu gdy dziennikarka z lewicowego Le Monde, po 1,5 godzinie tlumaczenia wszystkiego, napisala ze jestem "ultrakatolikiem" :)

Teraz jestesmy juz w Paryzu (siodma dzielnica, podobno w miare "prawicowa"), gdzie poznalem wlasnie 22-letniego Nicolasa Bernsa, jednego z poszkodowanych przez polityke obecnego lewackiego rzadu. Zgarniety z ulicy podczas jednego z protestow przeciw tzw. homomalzenstwom bez zadnych zarzutow przesiedzial w areszcie 1,5 miesiaca, zapewne za czlonkostwo w RF. Spokojny chlopak, jak sie okazuje z polskimi korzeniami i mowiacy troche po polsku.

Tak wygladaja "wartosci europejskie" w praktyce.

Jutro spotkanie i dyskusja w dzielnicy siedemnastej, zapraszam raz jeszcze, jesli komus po drodze:
https://www.facebook.com/events/466913826741169/
Zobacz więcej


 

sobota, sierpnia 31, 2013

Jutro - Wojna

W S P O M N I E N I A z C Z A S Ó W W O J N Y

Maria Śniadowska Komornicka  SEE

Ciąg dalszy – II

To co się działo w domu, po naszym wyjeździe, wiem tylko z opowiadania Ireny i to nie bardzo dokładnie, bo mi wszystkich szczegółów nie mówiła. Niestety nigdy nie spisała swoich wspomnień i nie wiem, czy kiedykolwiek to zrobi. Kiedy niedawno (luty 1996) prosiłam ją przez telefon, by mi coś z tych przeżyć opowiedziała, zobaczyłam, że trochę zmieniła tą historię, choć to tylko drobne szczegóły. Postaram się opisać obie wersje. Oto co zdołałam zapamiętać z jej opowiadania z przed 57 laty.
Gdy Irena nie znalazła we wsi żony porucznika, którą zabraliśmy po drodze do auta, wróciła do domu i szybko przebrała się w spódnicę i piękną haftowaną ruską koszulę Rózi. Za chwilę dał się słyszeć huk motorów zajeżdżających aut i do domu wtargnęli uzbrojeni bolszewicy. Pierwsze pytanie było naturalnie “gdzie haziaj?” Zastali tylko samą służbę i Irenę, na którą nie zwracali uwagi traktując ją na równi z nimi. Przyprowadzili ze sobą grupę Polaków, którzy nie doczekali się rozkazu odejścia i tkwili wciąż w rowach strzeleckich. Rosjanie zasiedli przy stole w jadalni i zaczęło się badanie więźniów. Interesowali ich głównie oficerowie, szeregowych zwalniali. Polacy nie mieli na polowych mundurach dystynkcji, ale posiadali książeczki oficerskie, które im przy rewidowaniu odbierano. I tu przyszła z pomocąIrena. Chodząc swobodnie po mieszkaniu, cichcem odbierała od oficerów te książeczki i~w chwili, gdy nikt nie; patrzył, szybko podrzucała je pod kredens lub kanapę. Równocześnie powoli zbierała swoje rzeczy i pakowała do walizki, mówiąc bolszewikom, że to są rzeczy jej panienki. Nikt jej w tym nie przeszkadzał. O ile pamiętam, mówiła, że pomagała oficerom przejść powoli do dalszych pokoi i uciec przez otwarte okno.
I tak minęła jej ta pełna napięcia i niepokoju noc. Na szczęście, nikt ze służby jej nie wydał, ale gdy nastał poranek, była już u kresu sił. Wyszła na werandę by odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyła Ojca, idącego z bańką mleka w ręku, na którego żołnierze rosyjscy zupełnie nie zwracali uwagi. Irena tak wżyła się w swoją rolę, że na widok Ojca krzyknęła po polsku i bardzo po lwowsku, “a ło, a to nasz pan przyszedł.” Na szczęście nikt tego nie usłyszał, a Ojciec ostrym głosem zawołał, “Irena, chodź tu zaraz, idziemy do miasta”. Poszła, ale przed tym wróciła do domu i zabrała swoją walizkę wyładowaną rzeczami.
W innej wersji, opowiedzianej mi teraz przez telefon, Irena pobiegła do boksów, by uwolnić konie i tam spotkała komandira rosyjskiego, który jej zabronił to robić. Później poszła do wsi i tam spotkała wójta Kozielnik, który, jak ona mówiła uratował jej życie. Nie dobrze zrozumiałam o co to chodziło. W domu przebrała się i zaraz przyszli polscy oficerowie, poprosili ją o jedzenie i zmęczeni położyli się spać. Na to zjawili się bolszewicy i cała historia wyglądała mniej więcej tak samo, z wyjątkiem tego, że Polacy nie mogli uciec przez okno, bo naokoło domu stały straże. Rano, gdy zobaczyła Ojca, podobno zawołała “Jej Bohu, nasz pan przyszedł”. Tak wyglądają dwie wersje jej przeżyć.
W mieście pozostaliśmy tydzień. Ojciec ukrywał się u znajomych i tylko co dzień przychodził pod otwarte okno i szeptem pytał, czy wszystko w porządku, czy nikt go nie szuka. Miał słuszność, ale my nie podzielałyśmy tej ostrożności, nie znając bolszewików uważałyśmy, że po tylu latach wszystko w Rosji się zmieniło i nic nikomu nie grozi. Jak bardzo myliłyśmy się.
Co dzień przyjeżdżał ze wsi któryś z parobków, przynosił nam mleko i ostatnie wiadomości. Dowiedzieliśmy się wtedy, że gdy po naszej ucieczce do miasta przyszli bolszewicy, omal nie rozstrzelali naszego furmana Janka i pomocnika ogrodnika, Siergieja. Może to wydawać się śmieszne, ale obaj zawsze porządnie ubrani, zwłaszcza Janek, wysoki i elegancki chłopak, w pięknych butach z cholewami, wydawali się bojcom rosyjskim pamieszczykami. Gdy kazali im uklęknąć z zamiarem rozstrzelania ich, Siergiej, młody chłopak ukraiński, którego bardzo lubiliśmy, zaczął po prostu płakać, zaklinając się, że jest tu tylko na służbie. W końcu ich jakoś przekonał i darowali im życie.
Po tygodniu, gdy dowiedzieliśmy się, że wojsko odeszło, wróciliśmy na wieś. Dom zastaliśmy splądrowany, zawartość wszystkich szaf i szuflad wyrzucona na podłogę, co cenniejsze rzeczy zrabowane. Stara karabela wisząca w jadalni znikła. Uporządkowaliśmy mieszkanie i postanowiliśmy jakoś żyć. Była jesień, zaczęło się kopanie ziemniaków, kopcowanie marchwi, robienie przetworów z owoców. Część służby wróciła do swych domów. Nastrój był pełen napięcia, nie wiedzieliśmy co nam jutro przyniesie, ale nadal zajmowaliśmy się gospodarstwem, pomimo wojny i naszej niepewnej sytuacji. Jeździliśmy do miasta, gdzie od znajomych dowiadywaliśmy się co się tam dzieje. Dyrektora elektrowni, który wyszedł na spotkanie przed dom, komandir zastrzelił na miejscu. Podobno pan Kozłowski sięgnął do kieszeni by im pokazać dowód osobisty, który to gest oni uważali za sięgnięcie po broń. Nikogo nie aresztowano. Rosjanie wykupywali wszystko ze sklepów, tak, że wiele z nich stało pustką, ale na ogół było spokojnie.
Tymczasem raz, gdy byłam w ogrodzie zobaczyłam zajeżdżające przed dom auto ciężarowe, a na nim kilku żołnierzy rosyjskich z karabinami w ręku. Spytali, “gdzie haziaj?” Byłam pewna, że przyjechali rekwirować ziemniaki dla wojska i z tym przekonaniem zawołałam Ojca. Podszedł do jednego z żołnierzy, zamienił z nim kilka słów po rusku, czego nie rozumiałam i zwrócił się do mnie ze zmienioną twarzą szepcząc, “Czerezwyczajka” i podał mi mapę, którą miał w kieszeni, jeszcze od czasu, gdy miał jechać za granicę. Jeden z żołnierzy powiedział do mnie “on jutro powróci” i pomógł Ojcu wspiąć się na ciężarówkę. Inni z bagnetami na karabinach stanęli po bokach i odjechali. Nie zdawałyśmy sobie sprawy, że to aresztowanie. Przecież do tej pory nic takiego nie zdarzyło się. Zachodziłyśmy w głowę co to ma znaczyć. Tymczasem po chwili zajechało przed dom małe auto osobowe, z którego wysiadło kilku oficerów w czapkach z niebieskimi otokami, co jak później dowiedziałyśmy się oznaczało służbę w NKWD i zaczęła się rewizja. Szukali broni, której u nas już nie było, bo Ojciec zaraz na początku wojny gdzieś ją pochował, ale zabrali ostatnie zdjęcie Ojca, w mundurze, z wszystkimi orderami, między innymi za obronę Lwowa i wojnę z bolszewikami. Podobno za te odznaczenia Ojciec był bardzo bity w więzieniu. Chodzili wszędzie, zaglądali do pieców, do szuflad i szaf, ale nic nie znaleźli. Byli raczej spokojni i wobec nas grzeczni. Powiedzieli, że Ojciec został aresztowany, oskarżony o przechowywanie broni, którą miał zatopić w stawie. Jeden z nich mówił po polsku i na nasze zapytanie powiedział, że jego matka była Polką. Oglądając bibliotekę oświadczył, że zabiera sobie dzieła Mickiewicza. Moja Matka, jak zawsze bardzo grzeczna dla “gości”, uprzejmie się zapytała kiedy będzie można kupić cukier, bo teraz, gdy się robi przetwory na zimę zabrakło go w sklepach. Coś tam odpowiedzieli, że wojna, że wkrótce będzie. Ot, takie sowieckie obiecanki. W końcu, kazali mi z nimi wsiąść do auta i pojechaliśmy, zostawiając moją Matkę w rozpaczy.W czasie jazdy rozmaite myśli przechodziły mi przez głowę, próbowałam odgadnąć gdzie mnie wiozą, czego ode mnie chcą, czy też będę aresztowana? Znów powrócili do tych karabinów, rzekomo zatopionych w stawie. Powiedziałam im, że o niczym nie wiem i rozglądałam się, starając się odgadnąć gdzie mnie wiozą.
Zajechaliśmy na ulicę Długosza, do naszego miejskiego mieszkania, gdzie otworzyła nam nasza stara służąca Hania, patrząc z przerażeniem na bolszewików. Zaczęli się dopytywać, gdzie są nasze rzeczy, a gdy się dowiedzieli, że tylko przedpokój jest nasz, bo resztę odnajęliśmy, wyszli. Mieli bardzo głupie miny, jak pies, który zgubił ślad, a przecież musiał im ktoś o tym mieszkaniu powiedzieć i nawet wiedzieli, że tam mieszka stara Hania. Ale kto doniósł? Później podejrzenie nasze padło na jednego z parobków, którego ktoś ze znajomych widział, gdy wchodził do budynku komendy policji, zajmowanego przez bolszewików. Dowodu nie mamy. Uradowana, że mnie aresztowanie ominęło, zażądałam odwiezienia mnie na wieś, ale roześmiali się tylko i powiedzieli, żebym sobie sama poszła.
I tak zaczęło się nasze życie, pełne troski o Ojca i wypełnione zajęciami gospodarskimi, w czym natrafiałyśmy coraz bardziej na trudności. Nikt nie chciał pracować. Kobiety pomagające przy kopaniu ziemniaków zawiadomiły nas że kopią dla siebie i zabiorątyle, ile chcą. Na protesty mojej Matki, odpowiedziały pocieszająco, że bolszewicy i tak nam wszystko zabiorą i nie warto się upierać. Właściwie miały rację, ale wtedy to było nasze jedyne źródło dochodu. Co dzień jeździłam małym wózkiem, z jednym koniem, zawożąc ziemniaki i inne jarzyny zamówione przez znajomych telefonicznie. Nasze konie poszły do wojska w czasie mobilizacji, a starą, dychawiczną szkapę, błąkającą się po ulicy, przyprowadził raz Ojciec. Dużą pociechą i pomocą był dla nas Julek, młody lotnik z Warszawy, który w mundurku gimnazjalnym ukrywał się u nas przed bolszewikami. Sprowadziła się też do nas dawna kucharka naszej Babci, Kasia, która ostatnio służyła w Radomsku u państwa Siemieńskich. Uciekali oni całą rodziną na wschód i w czasie bombardowania pogubili się. Kasia została z kilkunastoletnim synem Siemieńskich i tak opiekując się nim w czasie drogi zajechała do nas. To była kochana, niezwykle dobra i uczciwa kobieta, która nam wiele pomogła, zwłaszcza później, gdy nas wyrzucono z domu. Dziwne były losy Kasi. Po kilku miesiącach skontaktowała się z Siemieńskimi, którzy przysłali przewodnika, ale tylko po syna. Kasia została sama i~w czerwcu została wywieziona do Rosji. Pisała do nas pogodne listy, choć miała tam ciężkie warunki życia. Była bardzo religijna, w jej listach przebijało zdanie się na Wolę Bożą. Pisała, “gdzie mnie Pan Bóg postawi, tam mu będę służyć”. Nie wiemy co się z nią później stało.
Po dwóch tygodniach takiego życia, bez żadnej wiadomości o Ojcu, wybrałam się do mojej ciotki, mieszkającej niedaleko nas, w małym domku, ze służącą i psem. Po niedawnych deszczach droga była tak mokra, że szłam z trudnością, grzęznąc w błocie. Nagle zobaczyłam przed sobą idącego w moim kierunku starego żyda, który mnie zapytał,
— “Gdzie tu mieszka pułkownik Śniadowski?”
Przestraszona, nie wiedząc czego mogę się od niego spodziewać, odpowiedziałam dość niegrzecznym tonem.
— “Jego nie ma w domu.”
A on na to,
— “Ja wiem, że go nie ma w domu, bo ja właśnie od niego idę”
Uradowana, że w końcu jest jakaś wiadomość o Ojcu, zaprowadziłam gościa do domu. Przy herbacie, którą poczęstowałyśmy zmarzniętego przybysza zasypałyśmy go pytaniami. Okazuje się, że Ojciec siedział w więzieniu na Zamarstynowie. Poprzednio zawieźli go na łąckiego, gdzie przesiedział w korytarzu na ławce całą dobę bez jedzenia. Obecnie siedząc w więzieniu bardzo się o nas martwił i niepokoił się też co się dzieje z autem. Jest bardzo głodny i można mu tam zanieść jedzenie i zmianę bielizny. Poczciwy ten człowiek, siedział z Ojcem w tej samej celi i gdy go zwolnili, obiecał wszystkim towarzyszom niedoli zawiadomić ich rodziny. Podjął się też zaprowadzenia mnie pod samo więzienie, bo nie miałam pojęcia gdzie to jest. Byłyśmy wzruszone jego dobrocią. Przyszedł taki kawał z miasta, grzęznąc w błocie, żeby tylko dać znać, jak im obiecał.
Zaprowadzona pod samo więzienie, z czystą bielizną i rondelkiem pełnym kotletów, natknęłam się w sieni na żołnierza z karabinem na ramieniu. Po wyjaśnieniu o co chodzi, żołnierz kazał mi zrobić spis rzeczy, które przyniosłam. Jakże nie miałam wtedy żadnego doświadczenia w postępowaniu z nimi. Mogłam go oszukać, bo pisałam po polsku, mogłam w formie spisu podać Ojcu kilka słów pocieszenia, żeby się nami nie martwił, a ja głupia pytam go czy mogę dodać parę słów od siebie. Naturalnie nie pozwolił. Poszedł z rzeczami i tym moim spisem i po chwili przyniósł brudną bieliznę i kartkę z podpisem Ojca. Teraz już Ojciec wiedział, że stary żyd nas zawiadomił, a my starałyśmy się zanosić paczki tak często jak tylko było można.
Jednego dnia znów zajechało auto i wysiadło z niego kilku ludzi, o bardzo semickich rysach, ubranych po cywilnemu, w skórzanych kurtkach i kaszkietach. Pytali o “koluszki”. Nie znałyśmy rosyjskiego i nie rozumiałyśmy o co pytają, a oni coraz bardziej zirytowani grozili nam, “że będzie płocho”. Zachodziłyśmy w głowę o co im chodzi. W końcu, gdy już mieli odjeżdżać, Rózia mi powiedziała, że szukają kół od samochodu. Okazało się, że Ojciec zawiózł w czasie wojny nasze auto gdzieś do znajomych i tam je ukrył, a koła przywiózł do domu i schował na strychu. Auto znaleźli u znajomych a kół im brakło. Z ulgą dałyśmy im te niepotrzebne nam koła. Przy tej sposobności zabrali ze strychu moje siodło, czym się wtedy bardzo zmartwiłam.
Tak minęło znów parę dni, pełnych trosk, jeżdżenia do więzienia, prac domowych, aby jakoś utrzymać rozłażące się spod rąk gospodarstwo. Sytuacja nie była wesoła. Hasła komunistyczne dochodziły wszędzie, coraz mniej czułyśmy się u siebie.
Zupełnie nie pamiętam momentu, kiedy nas służba opuściła, wiem tylko, że w pewnej chwili podszedł do mnie Janek mówiąc, że zabiera konia z bryczką i jedną krowę i jedzie do domu, a ja oszołomiona zgodziłam się na wszystko. Dopiero Mamusia, jak zawsze opanowana, spokojnie mu wytłumaczyła, że i koń i bryczka są nam jeszcze potrzebne i by na razie nie poruszał tej sprawy. O ile pamiętam gdy nas wyrzucili z domu, została tam tylko Kasia z Julkiem Siemieńskim i Julek lotnik.
Raz, gdy po załatwianiu rożnych spraw w mieście, zmęczona przyjechałam na ostatni przystanek tramwajem, zobaczyłam naszego lotnika, który czekał na mnie z bryczką i tym dychawicznym koniem. Poczciwy, zawiózł mnie do domu, kazał zjeść talerz doskonałej zupy, pomidorowej (jak to dobrze pamiętam po tylu latach), przygotowanej przez Kasię i powiedział mi, że byli bolszewicy i kazali nam się zaraz wynosić z domu. Dopiero wtedy zauważyłam niezwykły ruch w domu; Mamusia z Kasiąpakowały do skrzyń słoje z przetworami, pomagała im jakaś nieznajoma pani z mężem. Okazało się, że ci państwo w ostatniej chwili uszli z życiem ze swego domu na wsi i przyjechali do Lwowa dużym wozem drabiniastym, mając za furmana swego siostrzeńca. Pomogli nam oni niezwykle, pakowali pościel w toboły i inne potrzebne nam rzeczy i ładowali na swój wóz.
Zupełnie straciłam głowę. Wyrzucenie z ukochanego domu, z ogrodu, w który tyle serca włożyłam uświadomiło mi dopiero teraz całą tragedię. Dopiero teraz zrozumiałam, że cały ten mój świat zapada się nagle i już go nigdy nie będzie. Byłam oszołomiona, nie wiedziałam od czego zacząć. Stanęłam w moim pokoju przed otwartą szafą, zastanawiając się co zabrać. I tak zastała mnie ta dobra, obca pani, która szybkim ruchem zrzuciła na podłogę prześcieradło z tapczanu, zgarnęła wszystkie rzeczy z szafy, i ten duży tobół rzuciła na swój wóz. Dzięki niej wiele rzeczy uratowałyśmy.
Tymczasem przyjechali bolszewicy i zaczęli wynosić z domu wszystkie nasze meble, które rzucali na gazon i w krzaki bzu rosnące koło domu. Patrzyłam na to dziwnie apatyczna, jakby to wynosili nie nasze meble, przyjaciół mojej młodości. Byłam jak ogłuszona. Poruszyło mnie jednak do głębi wynoszenie naszego starego szafkowego zegara, zwanego przez nas dziadkiem, bo był w naszej rodzinie od trzystu lat. W jego szafce chowałyśmy się jako dzieci i nastawiałyśmy pozytywkę, bo kuranty dawno już były zepsute. Teraz, gdy go wynosili, pozytywka, poruszona zaczęła pogodnie grać walca z “Pięknej Heleny” Meyerbera. I tak gdy go powoli nieśli, jak trumnę, on żegnał nas muzyką, a ja dopiero wtedy uczułam, że żegnam z nim nie tylko dom, ale i świat mojej młodości. W końcu cisnęli zegar w krzaki, a on odegrawszy swoją melodię, zamilkł na zawsze. I tak nas pożegnał.
W pewnej chwili Irena zobaczyła walający się w błocie mój śliczny album, oprawiony w samodział wileński, w którym miałam fotografie z wycieczek po Czarnohorze i zaczęła mnie namawiać, bym go zabrała. Taka we mnie była zaciekłość na tych barbarzyńców, rujnujących nasz dom, że powiedziałam “Nie chce go, po nim chodziły ich buty, niech tu zostanie. I został, wciśnięty w błoto, czego teraz bardzo żałuję, bo fotografie były śliczne.
Bolszewicy chodzili po całym naszym domu, zaglądali wszędzie, w końcu jeden mnie zawołał do ogrodu i zapytał, wskazując na kopiec z marchwią co to jest. Pewno myślał, że to broń, ale uspokoił się jak mu powiedziałam, że to tylko marchew.
W końcu załadowałam mały wózek węglem z piwnicy i zacinając starą szkapę, która nam jeszcze jakoś służyła, ruszyłam do miasta, a za mną jechali nasi nieznani dobroczyńcy swym wozem drabiniastym. Irena też już zdaje się wyszła i tylko Mamusia tam jeszcze została, pakując rożne drobiazgi. W pewnej chwili wszedł komandir sowiecki do pokoju, przyłożył Mamusi nagan do głowy i zapowiedział, że jeśli się zaraz nie wyniesie, to ją po prostu zastrzeli. I tak biedna poszła piechotą sama, po błocie, zostawiając za sobą swój okaleczony dom, pełen żołnierzy sowieckich. Została tam tylko poczciwa Kasia, która ze swym podopiecznym Julkiem Siemieńskim zamieszkała na folwarku, w domku dla służby i Julek lotnik, który nam tyle pomógł.
Nasze mieszkanie przy ul Długosza było małe, jeden pokój zajmowały dwie panie Tomaszewskie, drugi Stefan, a w kuchni rezydowała nasza stara Hania. Stefan zaraz poszukał sobie innego mieszkania, zostawiając nam ten pokój. Kuchnię załadowałyśmy prowiantem, tak, że cały środek był wypełniony skrzyniami, worami mąki i kaszy. Węgiel i ziemniaki poszły do piwnicy i tak zaczęłyśmy nowy etap naszego życia, tylko w zmienionych warunkach.
W małym pokoiku ciśniemy się więc we trzy, ale jesteśmy razem, a to najważniejsze. Hania gotuje jak zawsze doskonałe obiady, a zaopatrzone jesteśmy na całą zimę zapasami przywiezionymi ze wsi. Z wszystkich kochanych naszych zwierzaków, od których pełny był zawsze nasz dom, zabrałam tylko mojego ukochanego boksera, którego nazwałam Zbój, choć był łagodny jak dziecko. Był cały popielaty w pręgi, z białą krawatką i białymi stopami, miał śmieszny, płaski pysk i poczciwe, wierne oczy. Teraz jest moją pociechą i przypomina minione dobre czasy.
Lwów tak zmienił swoje oblicze, że trudno go poznać. Lwowianie też zmienili swój wygląd. Panie w chustkach na głowie i zniszczonych okryciach, panowie w cyklistówkach i byle jakim odzieniu, wszystko szare, bezbarwne, byle się nie wyróżniać od tłumu, nie zwracać na siebie uwagi. Dużo sowieckich żołnierzy spacerowało ulicami, prowadząc swoje grube żony w białych beretach, które uważały za szczyt elegancji. Smutny był widok Lwowa pod okupacją sowiecką. Sklepy wysprzedane, na wystawach tylko ogromnych rozmiarów portret Stalina, a wewnątrz pustki. Po wszystko trzeba stać godzinami w kolejce. Najwięcej brakuje chleba, mięsa, cukru i herbaty, więc stoimy czekając co będą mieli, a to nigdy nie wiadomo. Nasz Zbój widocznie to rozumie, bo jednego dnia przyniósł nam cały bochenek chleba, pewno komuś wydarty z ręki.
Stale chodzimy do więzienia, zanosząc Ojcu czystą bieliznę i tytoń. Papierosów nie wolno już dawać. Trzeba wyjechać z domu jeszcze po ciemku, by być tam na czas, żeby paczkę przyjęli. Jeśli mam to szczęście, czekam na brudną bieliznę i pokwitowanie odbioru. Ten podpis Ojca, to jedyny znak, że żyje. Bielizna cuchnie stęchlizną i dymem z papierosów, pełna wszy, pozszywana w miarę przedłużania się pobytu w więzieniu. Z czasem gdy więzienia są przepełnione, mały pokój gdzie czekamy jest pełny, znamy się z niektórymi, wymieniamy szeptem ostatnie wiadomości, udzielamy sobie rady. Wolno nam przynosić paczki tylko raz na miesiąc i to w wyznaczonym dniu. Nasz dzień jest na “bukwu S” i nie daj Boże, by coś przeszkodziło, bo wtedy biedny więzień musi czekać na paczkę przez cały następny miesiąc. Siedzimy tak w małej izbie, wpatrując się w małe okienko, czy nie ukaże się w nim głowa żołnierza i usłyszymy swoje nazwisko. Trwało to godzinami. Czasem usłyszę złowrogie “niet”, czyli, że paczki nie przyjmą. Nie wiadomo czy go już tam nie ma, czy też to jakaś kara. Nie można się dowiedzieć prawdy, żołnierz nie odpowiada na pytania.
Zaczyna się wtedy gonitwa o świcie do “Brygidek”, drugiego więzienia, by w końcu usłyszeć znowu “niet”. A więc może to kara, a może coś gorszego. Powoli wlekę się po całym dniu spędzonym we więzieniu, przybita, że nie mogłam podać tej upragnionej paczki. W tych ciężkich chwilach jakże pomocni mi byli ludzie. Gdy nocowałam u Marysi Rogoyskiej, jej matka poszła ze mną po ciemku, o świcie do więzienia żebym tylko nie była sama. I tak spędzamy zimę, wyjątkowo mroźną i śnieżną. Wieczorami musimy chodzić na “kursy dokształcające”, które urządzają nam władze. Nic nie rozumiemy z tego, bo mówią po rosyjsku, ale na szczęście mamy te wykłady w tym samym domu na górze i nie musimy wychodzić na dwór.
Później urządzają nam przymusowe wybory. Idziemy za kurtynę i z pasją przekreślamy wszystkich proponowanych “deputatów”. Po wyjściu z lokalu poczułam nagły lęk, że pewno ktoś nas podpatrzył i zaraz nas zaaresztują, ale Mamusia, jak zawsze opanowana mówi spokojnie, “będzie co Bóg da, nie martw się”. I rzeczywiście nic się nie stało. Dowiedzieliśmy się tylko później, że na nasze usilne prośby, zostaliśmy przyłączeni do Związku Sowieckiego jako Republika Ukraińska i mamy otrzymać paszporty. Chodzimy więc teraz na rozmowy do urzędu, gdzie kłamiemy ile się da, wierząc święcie, że to nas uratuje. Paszporty dostajemy.
Ponieważ w Związku Sowieckim każdy musi pracować, Mamusia zapisuje się do “artielu muzyków” a ja do ogrodników. Mam zajęcie w cieplarniach miejskich, gdzie panuje miła, życzliwa atmosfera. Sami Polacy. Przesadzam godzinami malutkie begonie, bo czy jest okupacja czy nie, ogrodnik miejski dba o parki i skwery. Dowód pracy ma nas obronić przed represjami. U muzyków jest dużo przyjezdnych, którzy uciekli przed Niemcami i teraz, wobec zamkniętej granicy, pozostali we Lwowie, bez ciepłej odzieży, bez środków do życia. Raz dziennie dostają miskę zupy z komitetu pomocy. Pracuję tam też, obieram jarzyny, skrobię marchewkę, a potem podaję do stołu. Ci biedacy, dla których ta zupa jest jedynym posiłkiem dnia, są tak głodni, że mdleją czekając w kolejce.
Przewodniczącym muzyków jest śpiewak Paweł Prokopieni, który swym białoruskim akcentem mówi, by ludzie nie uciekali ze Lwowa, że jako artyści mają zapewnioną pracę i mieszkanie. W kilka tygodni później przyszła kartka od niego z Rumunii.
A nasza Mamusia, uważając, że jako pianistka i członek artielu muzyków powinna mieć fortepian, poszła do komendy miasta z prośbą o jego zwrot. Dostała odpowiednią bumażkę. Teraz na mnie przyszła kolej by zająć się sprowadzeniem fortepianu. Pojechałam z “bumagą” do naszego domu na wsi. Długo stałam przy furtce nim mnie wpuścili, i wytłumaczyłam po co przyszłam. Sowiecki komandir, jak to u nich jest w zwyczaju, o czym wtedy nie wiedziałam, zaczął od krzyku, że potopiłam jakieś karabiny w stawie, że mnie zaaresztuje, a w końcu zamknął mnie w izbie gdzie mieszkała Kasia. Po kilku godzinach puścił mnie bez fortepianu, bo jak mówił brak było na dokumencie pieczątki. Wróciłam do domu jak zmyta, ale Mamusia nie dała za wygraną. Poszła drugi raz do komendy i dostała tę pieczątkę. Tym razem pozwolili mi wejść do naszego domu i zobaczyć fortepian. Stał na środku całkiem pustego pokoju, w którym parkiet był pokryty słomą do spania dla żołnierzy. Mieli oni uciechę z fortepianu, na którym wygrywali rękami i nogami. Pieczątka była i mogłam zabrać fortepian. Mamusia dostała wóz przewozowy z firmy, której właścicielka dała zdaje się całkiem bezpłatnie, wiedząc, że to ostatnie dni jej przedsiębiorstwa. Pojechałam tam we wnętrzu ogromnego wozu meblowego. Obsługa fachowo wniosła Mamusi Bösendorfera do niego i pojechaliśmy, siedząc na pudle fortepianu z Julkiem lotnikiem, który mi bardzo pomagał. Fortepian umieściliśmy u Cioci Sahankowej, którą w lecie 1940r wywieźli do Rosji w raz z całą rodziną. Nie wiem co się z nim stało.
Prev I II III IV V VI VII VIII Next
Napisz swoje wrażenia/refleksje tu