17 grudnia 1970: wspomnienia gdyńskiego portowca
„Magazyn Solidarność” dotarł do zapisków Waldemara
Malinowskiego, portowca, uczestnika protestów robotniczych w Gdyni w
grudniu 1970 r., który w październiku 1971 r. uciekł statkiem do
Niemiec. Publikujemy przedostatnią część wspomnień Waldemara
Malinowskiego.
Czwartek 17 grudnia 1970 roku
Całą noc aż do godzin porannych słyszeliśmy w Gdyni
odgłosy poruszających się kolumn ciężarowych samochodów i czołgów. Nie
można było spać, ponieważ na okrągło słyszeliśmy głośno warczące
silniki, zgrzytające gąsienice czołgów i odgłosy hamowania.
Krótko przed godziną 6.00 rano usłyszałem armatnie wystrzały, po czym nastąpiły długie serie z karabinów maszynowych.
Serie z karabinów dochodziły z kierunku pobliskiego Dworca Kolejowego PKP, a ja mieszkałem wtedy przy ulicy Warszawskiej, czyli niedaleko dworca.
Po śniadaniu wyszedłem na ulicę i razem z kolegą Adamem pobiegliśmy w
stronę Dworca Głównego PKP i dalej poszliśmy ulicą Starowiejską, aby
zdążyć na czas do pracy w Zarządzie Portu. Chcieliśmy przystąpić do
pracy, tzn. zachować się zgodnie z nakazem S. Kociołka. W drodze do
warsztatów portowych widziałem ludzi idących od strony portu. Wtedy nie
wiedziałem jeszcze, że nie wpuszczono ich na teren zakładu pracy.
Udało nam się dojść tylko przez tory kolejowe do wiaduktu przed
wejściem do portu przy ulicy Warsztatowej. Przy stosunkowo słabym
oświetleniu zobaczyliśmy stojące przed bramą wejściową do portu czołgi i
opancerzone pojazdy wojskowe. Duża grupa spieszących do pracy zbliżyła
się do tych pojazdów na odległość jakichś dziesięciu metrów, gdzie z
przerażeniem zauważyliśmy skierowane do nas lufy karabinów trzymanych w
rękach umundurowanych osób. Grupa zatrzymanych tym widokiem osób
powiększała się. Staliśmy bezradnie sparaliżowani tym niesamowitym
widokiem. Czegoś podobnego nie widzieliśmy nigdy w życiu. Panowała
cisza. W pewnym momencie nie wytrzymałem i głośno krzyknąłem w kierunku
umundurowanych ludzi stojących przy czołgach, aby do nas nie strzelali i
przyłączyli się do strajkujących protestujących przeciwko ogłoszonej
podwyżce cen. Nie było żadnej reakcji z ich strony, panowała dalej
dziwna cisza. Padło podejrzenie, że są to może przebrani w polskie
mundury Rosjanie i nas nie rozumieją. Po dłuższej chwili podszedł do
naszej grupy jakiś umundurowany oficer ze skierowanym w naszym kierunku
karabinem i głośno rozkazywał, abyśmy natychmiast wracali do domu, bo w
przeciwnym wypadku zostaniemy do tego zmuszeni.
Idąc do domu zatrzymałem się przy Szpitalu Miejskim. Było jeszcze
wcześnie, około godziny 7.15. Na ulicy przed głównym wejściem do
szpitala panowało niesamowite zamieszanie zarówno wśród personelu
szpitala, jak i zebranej przed szpitalem grupy osób. Przybywało coraz
więcej samochodów i robiło się coraz większe zbiegowisko. Z ogromnym
lękiem obserwowałem, jak wnoszono do szpitala ciężko rannych młodych
ludzi, przeważnie tak zwykle na rękach. Wszystko to wykonywano z dużym
pośpiechem. Pielęgniarki i lekarze udzielali pierwszej pomocy rannym
częściowo już na ulicy przed wejściem do budynku szpitalnego.
Przebywający w pobliżu milicjanci i wojskowi nie włączyli się do pomocy,
tylko z dystansu przyglądali się akcji niesienia pomocy.
Jedna taksówka przywiozła czterech, a może było to nawet
pięciu rannych, którzy nawzajem pomagali sobie przy wysiadaniu i pieszo
dowlekli się do szpitalnego wejścia. Taksówkarz był jak
sparaliżowany, nie mógł ani wysiąść, ani pomóc rannym. Siedział w
samochodzie z rękami na kierownicy i nie był w stanie wykonać żadnego
ruchu. Podszedłem do niego i zagadnąłem go. Powiadał mi, że przywiózł
tych rannych z przystanku Gdynia-Stocznia, gdzie obecnie jest mnóstwo
rannych leżących na ulicy. Są także zabici. Mówił o otwartej walce
pomiędzy masą ludzi i strzelającymi do nich milicjantami. Po upływie
chyba niecałej godziny postanowiliśmy z Adamem pójść w tamtym kierunku i
zobaczyć co się tam dzieje. Pobiegliśmy ulicą Starowiejską w kierunku
Dworca Głównego PKP. Przy Sądzie Miejskim zobaczyliśmy bardzo dużo
ciężkich opancerzonych pojazdów, milicji i żołnierzy. Ten widok był
niesamowity. Zastanawialiśmy się, skąd się oni wszyscy tu wzięli i po
co. Do tego czasu nikt nas nie zatrzymywał i nie było jakiejkolwiek
kontroli ze strony spotykanych po drodze milicjantów.
Tunelem Dworca Głównego PKP dotarliśmy do ulicy Czerwonych
Kosynierów, gdzie spotkaliśmy kilkudziesięcioosobowy pochód, który
utworzył się za osobami niosącymi na zwykłych białych drzwiach
zastrzelonego młodego chłopca. Wśród maszerujących osób spotkałem mojego
młodszego 17-stoletniego brata Mirosława. Mój brat opowiedział mi
krótko, że idą od przystanku kolejowego Gdynia- Stocznia, aby pokazać
mieszkańcom Gdyni ofiarę tych wydarzeń i bestialskiej decyzji strzelania
do bezbronnych ludzi. Popatrzyłem krótko na leżące nieruchomo ciało
młodego człowieka. Na jego szyi widoczna była duża rana postrzałowa i
zaschnięta kałuża krwi. Nie dawał już żadnych znaków życia. Pomimo to,
wziąłem jego rękę, aby sprawdzić puls. Jego ręka i twarz były już
całkiem zimne. Niestety, ten chłopak nie żył już od pewnego czasu. Jego
tułów przykryty był częściowo zakrwawioną flagą narodową Polski. To był
straszny widok, serce ściskało się z żalu. Nad tą młodą ofiarą okropnej
zbrodni można było tylko zapłakać.
Od mojego brata dowiedziałem się, że tunel przy ulicy Podjazdowej był
zablokowany przez milicję, dlatego też postanowiliśmy pójść tunelem dla
pieszych przez Dworzec Główny PKP w stronę ulicy 10 Lutego, co było dla
nas także bezpieczniejsze, ponieważ na dworcu znajduje się zawsze dużo
ludzi. Naszym celem było przejście ul. 10 Lutego, przez całą ulicę
Świętojańską aż do gmachu Miejskiej Rady Narodowej i pokazanie
mieszkańcom Gdyni zamordowanego przez milicjantów 17-letniego ucznia
Zbyszka Godlewskiego. Nasze manifestacje i postulaty były prowadzone w
Gdyni przez cały czas w sposób pokojowy. Żądaliśmy demokratycznego
dialogu, a odpowiedzią PZPR było użycie karabinów maszynowych i
podstępne mordowanie niewinnych ofiar.
W tunelu dworca przyłączały się do nas następne osoby.
Pomimo, że grupa była już stosunkowo duża, poruszaliśmy się dosyć szybko
. Drzwi były niesione przez sześciu młodych i zdecydowanych kolegów,
którzy nadawali tempo marszu całemu pochodowi. Bez przerwy wznosiliśmy
okrzyki „milicja morduje” i tak dotarliśmy od dworca PKP do skrzyżowania
ulicy Podjazdowej z ulicą 10 Lutego. W tym miejscu na skrzyżowaniu przy
Poliklinice Dziecięcej zostaliśmy zaatakowani przez helikopter, który
zszedł bardzo nisko i przez parę minut obrzucał nas petardami z gazem
łzawiącym.
Drzwi z martwym Zbyszkiem Godlewskim zostały położone na
środku ulicy, ale ta szóstka kolegów została przy nim i nie szukała
nawet schronienia. Większość uczestników pochodu zaczęła
uciekać w stronę parku przy torach, a część schroniła się w pobliskim
budynku Polikliniki Dziecięcej. Parę osób zraniono zrzucanymi z
helikoptera petardami. Na skrzyżowaniu utworzyła się gęsta mgła od gazu,
co było dla nas wyjątkowo niekorzystne. Na szczęście helikopter nie
wylądował, tylko wzniósł się trochę wyżej, co umożliwiło nam ponowne
utworzenie pochodu. Szliśmy dalej w stronę ulicy10 Lutego. Przez cały
czas byliśmy atakowani petardami z gazem, które trafiały zarówno
manifestujących, jak i przygodnych przechodniów. Petardy te miały
pojemność około pół litra, dlatego też powodowały ciężkie obrażenia
ciała.
Pomimo ataków z helikoptera, liczba uczestników pochodu wzrastała.
Ludzie przyłączali się do nas, a w oknach wszystkich budynków
widzieliśmy dużo osób przyglądających się naszemu protestowi. Ze
względu na wysokie zabudowania prześladujący nas helikopter musiał
wznieść się wyżej, co ułatwiało nam dalszą drogę.
Tak dotarliśmy do skrzyżowania z ulicą Świętojańską. Tu zostaliśmy
zaatakowani przez sporą grupę młodych ludzi w cywilnych ubraniach. Byli
to jedyni mężczyźni, którzy nie zdjęli czapek na widok niesionego na
drzwiach zabitego człowieka. Próbowali nas rozbić i osłabić czoło
pochodu.
Zacząłem krzyczeć o pomoc do stojących na chodniku ludzi, a
uczestników pochodu prosiłem o zachowanie spokoju i nie danie się
sprowokować. Wszyscy stojący na chodniku rzucili się z pomocą i
rozpędzili prowokatorów.
Niestrudzenie szliśmy dalej w kierunku Miejskiej Rady, aby po chwili
zatrzymać się na wysokości kościoła Najświętszej Marii Panny. Ksiądz z
tej parafii wyszedł nam na spotkanie. Odmówiliśmy wspólną modlitwę, a
następnie ksiądz poświęcił ciało Zbyszka Godlewskiego. Poczułem głęboki
żal i rozpłakałem się, podobnie reagowali idący z nami koledzy i mój
brat Mirosław, idący cały czas po prawej stronie pochodu. Napór idących
za nami ludzi był bardzo silny. Ponownie ruszyliśmy z głośnym wołaniem
„milicja morduje”. Było nas coraz więcej zarówno na ulicy, jak i w
oknach kamienic. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do naszego celu. Z
daleka widać było zadymioną gazem okolicę Miejskiej Rady Narodowej.
Dochodziły do nas odgłosy strzelaniny. Obawialiśmy się następnych
prowokacji i dlatego prosiliśmy maszerujących w pochodzie kolegów o
zachowanie spokoju.
Wznosząc dalej okrzyki „milicja morduje” dochodziliśmy liczącą paręset osób grupą do skrzyżowania z ulicą Traugutta.
Na chodnikach było pełno ludzi. Wszyscy mężczyźni zdejmowali czapki na
widok naszego protestu, kobiety żegnały się i widać było wszędzie
zapłakane twarze. Wyraźnie czuło się wsparcie całego społeczeństwa, co
dodawało mi jeszcze więcej pewności i odwagi. Prawdziwe piekło powstało
na skrzyżowaniu ulic Traugutta i Świętojańskiej. Ostrzeliwani i
atakowani petardami ludzie uciekali w naszym kierunku. Doszło do
okropnego starcia dwóch grup, z jednej strony duży napór pochodu, z
drugiej uciekający w panice ludzie, próbujący ratować swoje życie. To
spowodowało ogromny chaos.
Znajdowaliśmy się prawie przy gmachu Miejskiej Rady Narodowej.
Koledzy niosący martwego Zbyszka Godlewskiego dotarli jeszcze dalej,
jednak pod naporem sytuacji musieli pozostawić drzwi w pobliżu gmachu
MRN, potem rozbiegli się w różnych kierunkach. Razem z bratem i z Adamem
pobiegliśmy przez podwórko i znaleźliśmy się na początku ulicy
Abrahama. Bezpiecznie dotarliśmy do ulicy Władysława IV i skierowaliśmy
się do skrzyżowania, gdzie znajdowała się stacja benzynowa CPN. Brata
wysłaliśmy do domu, a sami ruszyliśmy ulicą Czołgistów w stronę parkingu
przed Miejską Radą Narodową.
Budynek był ze wszystkich stron silnie obstawiony przez milicję i różne jednostki wojskowe.
Staliśmy w pierwszym szeregu protestujących przed MRN. Przychodziło
coraz więcej ludzi i nagle rozległ polski hymn narodowy. Śpiewaliśmy go
pełną piersią i to dodawało nam otuchy.
Żądaliśmy uwolnienia zaaresztowanego przez milicję Miejskiego
Komitetu Strajkowego i cofnięcia ogłoszonych podwyżek cen. Napięcie było
coraz większe. Nagle zaczęto strzelać w naszym kierunku. Było dużo
rannych zarówno wśród protestujących, jak i ludności obserwującej
wydarzenia. Milicjanci szli szeregami i strzelali do nas seriami z
karabinów maszynowych. Powstała panika.
Władze miasta Gdyni nie spróbowały nawet podjąć dialogu z nami.
Żaden z przedstawicieli gdyńskiej władzy nawet się nie pokazał.
Odpowiedzią na nasz pokojowy pochód były serie z karabinów maszynowych
uzbrojonych milicjantów i wysłanych na nas żołnierzy Wojska Polskiego,
co było dla mnie absolutnie nie do wyobrażenia. Poczułem się bezradny i
zrezygnowany. Bałem się także o własne życie. Nie wiedziałem, gdzie się
można schronić przed milicjantami, którzy wypełniali bandyckie polecenia
przełożonych. Może też sami nie byli dużo lepsi. Na spokojnie
protestujących normalnych ludzi pracy skierowano broń z ostrą amunicją.
To była okropna zbrodnia, a my byliśmy jej naocznymi świadkami.
Spokojnie protestujący młodzi ludzie ginęli od kul z karabinów
maszynowych, ludzie, którzy walczyli o chleb, a nie o zmianę władzy. A
ta władza przy pomocy milicji złamała wszelkie ludzkie prawa. Wmieszała
nawet do tego Wojsko Polskie.
Większość przerażonych ludzi uciekała w kierunku przystanku kolejki elektrycznej i tunelu prowadzącego do ulicy Śląskiej.
Oddziały milicji składały się z kilkudziesięciu kompletnie uzbrojonych
osób wyposażonych także w ręczne osłony. Byli bardzo agresywni i nie
oszczędzali nawet starszych ludzi. Strzelali nawet do ludzi
wychylających się z okien. Uciekając przed strzelającym oddziałem
milicjantów znalazłem schronienie u mojej siostry i szwagra,
mieszkających wówczas w domu przy ulicy Śląskiej zaraz za Barem Mlecznym
przed siedzibą LOK-u i budynku Łaźni Publicznej. W ostatnim momencie
udało mi się schronić przed ścigającymi nas oddziałami. Mimo, że byłem
dobrze wysportowany i miałem niezłą kondycję, nie wytrzymałbym dłużej
tego pościgu. Byłem doszczętnie załamany, miałem zakrwawione ubranie,
ręce i ledwie trzymałem się na nogach. Na całe szczęście nie byłem
ranny. Nie miałem pojęcia, skąd wzięły się te liczne ślady krwi na moich
rękach i ubraniu.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem dowiedziałem się o
zamordowaniu przez milicję PRL mojego kolegi Zygmunta Polito, którego
zastrzelono w drodze do pracy, kiedy szedł w kierunku Stoczni Komuny
Paryskiej. Po jakimś czasie poinformowano mnie o kolejnych
dwóch zbrodniach popełnionych na moich kolegach Janku Kałużnym i Zbyszku
Wycichowskim. Zygmunta Polito pochowano o północy na cmentarzu w
Srebrzysku przy latarkach i oświetleniu z reflektorów samochodu
milicyjnego, którym przywieziono tylko paru członków rodziny i mojego
szwagra Zdzisława M.. Tylko im pozwolono wziąć udział w tym szybkim
pogrzebie. Mój szwagier był Zygmunta sąsiadem i przyjacielem od lat
dzieciństwa. W ostatniej chwili oddał jeszcze dla niego swoje buty, gdyż
nie było innych, a żal było go boso pochować. Od szwagra i rodziny
Zygmunta dowiedziałem się, że wszystkie pogrzeby były podobne. Odbywały
się szybko i po cichu, tak jak to zleciły służby bezpieczeństwa i
oprawcy wydający rozkaz tej zbrodni.
W następnych miesiącach nastąpiły prześladowania w miejscach pracy. Mnie to również dotknęło.
Zostałem karnie przeniesiony na inny wydział przy nabrzeżu Duńskim w
Zarządzie Portu Gdyni, gdzie dano mi dotkliwie odczuć niezadowolenie
przełożonych. Jakby tego było mało, prześladowano nas także w życiu
prywatnym i co gorsza nawet w szkole wieczorowej, gdzie dokształcałem
się w technikum zawodowym. Pomimo tych wszystkich przeżyć i doświadczeń w
grudniu 1970 roku zawsze byłem i jestem przekonany, że stałem po
właściwej stronie. Po stronie ludzi walczących o swój byt, o byt innych
ludzi i zalążek demokracji w Polsce. Po stronie ludzi, którzy nadstawili
swoją głowę, a wielu z nich straciło nawet życie, dla całego
społeczeństwa polskiego. Jestem dumny z tego, że pomimo młodego wieku,
nie zawiodła mnie intuicja i nie zabrakło mi odwagi, być aktywnym
uczestnikiem tych wydarzeń.
Waldemar Malinowski
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 16 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 15 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 14 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 12–13 grudnia
ANEKS
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21
- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21
http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21
- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21
- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21
- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf