n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

poniedziałek, marca 19, 2012

P i e r w s z y zrzut c c

"ADOLPHUS" NAD DĘBOWCEM

Niewielu wie, że pierwsza eksperymentalna operacja II wojny światowej, podczas której zrzucono spadochroniarzy na okupowany przez Niemców kontynent europejski, w dużej części rozegrała się na Śląsku Cieszyńskim. Wyczyn, mogący służyć za kanwę bestsellerowego filmu sensacyjnego, upamiętnia w centrum Dębowca niepozorny obelisk (ufundowany staraniem XVIII Oddziału Ziemi Cieszyńskiej Związku Polskich Spadochroniarzy - przyp. 308_MiGol).
W lipcu 1940 r. w brytyjskim Ministerstwie Wojny utworzono Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive). Zadaniem SOE było prowadzenie różnorakich akcji wojskowych, politycznych i ekonomicznych na terenach okupowanych przez państwa "Osi", a także współpraca z ruchem oporu, organizowanie wywiadu, sabotażu, akcji dywersyjnych oraz tzw. czarnej propagandy. Instytucja dostarczała zaopatrzenie oddziałom partyzanckim oraz koordynowała ich poczynania z działaniami regularnych wojsk alianckich.
20 sierpnia 1940 r. sformowano w Newmarket 1419 Special Duty Flight (Eskadrę do Zadań Specjalnych), ale decyzja o przeprowadzeniu pierwszej, eksperymentalnej operacji zrzutowej na kontynent europejski zapadła dopiero w grudniu 1940 r. Termin lotu do Polski został wyznaczony na 20 grudnia 1940 r. Gdy załoga i skoczkowie siedzieli już w samolocie, oczekując na sygnał startu, rozkaz odwołano. Komendant techniczny lotniska w Newmarket orzekł, że samolot posiada zbyt małe zbiorniki paliwa i nie ma szans na powrót do bazy.
W 1940 r. Royal Air Force dysponowały tylko jednym typem samolotu, który mógł być wykorzystywany do operacji zrzutowych. Był to bombowiec typu Whitley o zasięgu 2655 km, tymczasem odległość od najbliższych zrzutowisk w Polsce wynosiła w linii prostej 2500 km (drogą okrężną nad Danią i Szwecją 3500 km). Whithley nie był w stanie pokonać takiej trasy, dlatego przez cały styczeń służby techniczne czyniły cuda, by zaadaptować samolot do lotu. W końcu, dzięki inwencji techników w komorze bombowej udało się zainstalować dodatkowe zbiorniki paliwa i na początku lutego samolot był gotowy. Teraz czekano jedynie na odpowiednie warunki atmosferyczne. Pogodne, księżycowe noce nadeszły w połowie miesiąca.
Lot nad Polskę zaplanowano na noc z 15 na 16 lutego 1941 r. Operacja otrzymała kryptonim "Adolphus". Brytyjska załoga Whitley'a Z-6473 z 1419 Eskadry do Zadań Specjalnych RAF miała zrzucić trzech polskich skoczków i cztery zasobniki na placówkę odbiorczą położoną 7,5 km na południe od Włoszczowej w Kieleckiem. Tym razem samolot wystartował zgodnie z planem. Maszyna obrała kurs na Polskę. Na pokładzie znaleźli się cichociemni: mjr lotnictwa Stanisław Krzymowski ps. "Kostka" i rotmistrz Józef Zabielski ps. "Żbik" oraz kurier polityczny Czesław Raczkowski ps. "Włodek". Skoczków pożegnał na lotnisku gen. Władysław Sikorski, który życząc im powodzenia, powiedział: "Idziecie jako straż przednia do kraju. Macie udowodnić, że łączność z Polską jest w naszych warunkach możliwa".
Whithley leciał "na przełaj" przez Niemcy. Trasa prowadziła m.in. nad Berlinem. Lot przebiegał spokojnie, choć nad Düsseldorfem maszyna dostała się w krzyżowy ogień artylerii przeciwlotniczej. Ze względu na niebezpieczeństwo pożaru (Whithley'a wypełniono beczkami z paliwem w sposób dotąd nie praktykowany) pilot zdecydował o wyłączeniu ogrzewania. Temperatura wewnątrz szybko spadła poniżej zera. Skoczkowie ułożyli się na podłodze i zmarznięci na kość czekali na sygnał do skoku.
Pierwszy lot do okupowanej Polski wykonał samolot typu Armstrong-Whitworth Whitley
Po dotarciu do polskiej przedwrześniowej granicy Whithley skierował się na Śląsk. W rejonie Cieszyna maszyna skręciła na północny wschód. Angielski dowódca załogi sprawdził stan paliwa i stwierdził z przerażeniem, że może go nie starczyć na powrót do bazy. Dlatego samolot zatoczył koło i zapadła decyzja o skoku (instrukcja mówiła bowiem, że operacja ma być przeprowadzona za wszelką cenę). Cichociemni zgromadzili ekwipunek, pozapinali kombinezony i sprawdzili zamocowanie spadochronów. Była druga w nocy, kiedy zapaliło się zielone światło. Najpierw poleciały spadochrony z wyposażeniem. Po chwili padło sakramentalne: "go!" i żołnierze w ustalonej kolejności wyskoczyli przez otwarte drzwi. Głośne klaśnięcie i uprząż spadochronowa szarpnęła skoczkami. Huk silników ucichł. Lecąc w dół skoczkowie jeszcze nie wiedzieli, że pilot zrzucił ich "w ciemno". Do tego wysokość była zbyt duża. Dlatego, mimo niewielkiej szybkości samolotu (wynoszącej zaledwie 280km/h), wylądowali na dużej przestrzeni.
Niespodziewanie na ziemi nie czekał nikt z placówki odbiorczej. Na dodatek dla "Żbika" skok okazał się fatalny. Siłą upadku rotmistrz przebił powierzchnię zamarzniętego rozlewiska i uwięziona w lodowych okowach noga doznała kontuzji. Zabielski uszkodził staw skokowy i śródstopie (później okazało się, że miał pękniętych kilka drobnych kości w stopie). Na szczęście pośpieszył mu z pomocą kurier "Włodek". Razem zwinęli i pochowali spadachrony, zaś plecaki ukryli pod mostkiem przerzuconym nad jednym z rowów. Próbowali również odnaleźć "Kostkę" oraz worki bagażowe, ale bez rezultatu. Major Krzymowski przepadł bez śladu (nie mogąc znaleźć towarzyszy samotnie przekroczył granicę i bez trudu dotarł do Warszawy).

Pierwsze godziny po skoku były bardzo ciężkie. Po dotarciu do najbliższych zabudowań cichociemni zorientowali się, że wylądowali w Dębowcu koło Skoczowa. Byli na terenie Rzeszy, ale dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego udało im się uniknąć dekonspiracji. Przenocowali w lesie obok starego szybu gazu ziemnego. Następnego dnia wynajętą furmanką pojechali na dworzec kolejowy w Skoczowie. Na stacji kupili bilety i pociągiem dotarli do Bielska. Tam rozdzielili się i na własną rękę przedzierali do Generalnej Guberni.
Zabielski, któremu mocno dokuczała kontuzjowana noga, musiał zaryzykować i spędzić noc w hotelu. Dostał pokój i zasnął. Następnego dnia rano na portierni zjawiło się dwóch gestapowców. Niemcy szukali nowych gości. "Żbik" cudem uniknął aresztowania, uciekając z pokoju w ostatniej chwili. Ostrzegła go dziewczyna z obsługi hotelu. Po przekroczeniu granicy wyczerpany bólem, stracił przytomność. Od zamarznięcia w leśnym wykrocie uratowali go chłopi pracujący przy zwózce drewna. Ostatecznie "Żbikowi" udało się dotrzeć do Nowego Sącza, a następnie, w kwietniu 1941 r., do Warszawy, gdzie zameldował się z punkcie kontaktowym Komendy Głównej ZWZ. Otrzymał przydział do Oddziału III Okręgu AK Kielce (w sierpniu 1942 r. jako emisariusz KG AK wyruszył z Warszawy przez Niemcy, Szwajcarię, Francję, Hiszpanię do Portugalii, skąd samolotem przerzucono go do Wielkiej Brytanii).

Raczkowski, ostatni z trójki cichociemnych, dotarł do Mucharza koło Wadowic, jednak podczas przekraczania granicy został zatrzymany przez patrol Grenzschutzu. Uratowały go fałszywe dokumenty sfabrykowane w Londynie na ukraińskie nazwisko i trochę materiałów tekstylnych. To go uratowało. Niemcy uznali, że jest przemytnikiem. Skazano go na areszt oraz 210 marek grzywny z możliwością zamiany na dodatkowy miesiąc aresztu. Trafił do więzienia w Wadowicach. Tam udało mu się nawiązać kontakt z miejscową organizacją Batalionów Chłopskich. Komórka BCh wpłaciła za niego grzywnę i po zwolnieniu 26 maja, już pod jej opieką, rozpoczął dalszą podróż do Krakowa (w 1942 r. został powtórnie aresztowany - na Węgrzech, przeżył więzienie i obóz).

Krążący nisko angielski samolot nie uszedł uwadze obserwatorów. Radości na Śląsku Cieszyńskim było co niemiara. Cieszono się, choć nic bliższego nie wiedziano. Inaczej przeżyli to wydarzenie mieszkańcy okolic Dębowca. Samo zjawianie się samolotu oznajmione potężnym warkotem wywołało przerażenie. Wyrwani ze snu ludzie byli przekonani, że lada moment nastąpi bombardowanie. Następnego dnia robotnicy zatrudnieni przy dębowieckich stawach natknęli się na spadochron. Kilkaset metrów dalej znaleźli drugi, a potem trzeci. Gdy rozeszła się wieść, że z samolotu zostali zrzuceni ludzie, w całej okolicy powstało zamieszanie. Niemcy sprowadzili kilka kompanii SS i przeczesali cały teren.

Około 20 lutego porozklejali również afisze informujące, że "zbrodniarze angielscy odpowiedzialni za wywołanie wojny zrzucili na odwiecznie niemieckie tereny szpiegów z trucizną dla bydła, by w ten sposób doprowadzić ludność do nędzy". Za schwytanie spadochroniarzy lub udzielenie władzom informacji i pomocy Niemcy wyznaczyli nagrodę w wysokości 50 tys. marek, a dla Polaków dodatkowo nagrodę szczególną... nadanie obywatelstwa niemieckiego. Cichociemni byli już jednak daleko.

Z datowanego na 1 marca 1941 r. niemieckiego meldunku o lądowaniu spadochroniarzy pod Cieszynem dowiadujemy się o efektach ich akcji.
 Raport donosił: "Do wszystkich placówek Abwehry. (...) 16 II 1941 pomiędzy Cieszynem i Pszczyną na Górnym Śląsku znaleziono 4 zasobniki ze spadochronami. Zasobniki miały kształt wydłużonych bębnów z szaroniebieskiej karbowanej blachy. Długość ich wynosiła 2,5 m, a średnica do 35 cm. W każdym z zasobników znajdowały się 3 mniejsze pojemniki. Pojemniki zawierały: 4 aparaty nadawcze z polskim opisem, 2 pistolety maszynowe z amunicją, sprzęt świetlno-sygnalizacyjny, różnego rodzaju środki wybuchowe, materiały propagandowe w języku polskim i angielskim, listy do osobistości w Polsce, książki, jak się wydaje, z tajnym szyfrem, męską i damską odzież i bieliznę, jak również artykuły żywnościowe i napoje. 19 II 1941 znaleziono w okolicy Cieszyna ukryte w sitowiu dwa mocno zabrudzone kombinezony lotnicze i dwa spadachrony osobowe pochodzenia angielskiego. Dwaj cywile, w tym jeden ze zwichniętą stopą, odjechali z (rejonu) sitowia powozem do stacji Skoczów koło Cieszyna. W godzinach wieczornych 19 II 1941 r. stwierdzono, że było to dwóch podejrzanych osobników. Wynika stąd, że w godzinach rannych 16 II 1941 nastąpił zrzut angielskich skoczków spadochronowych. Ponadto przyjmuje się za pewnik, iż strona angielska jest powiązana z wrogą organizacją państwową (działającą) na byłym obszarze Państwa Polskiego i widocznie w przyszłości zostaną podjęte akcje sabotażowe na przemysłowym obszarze Górnego Śląska".
Niemcy nie wiedzieli, że zrzut miał być dokonany na terenie GG pod Włoszczową. Fakt zrzutu pod Cieszynem wiązali ze świeżo rozpracowaną grupą Związku Odwetu inż. Franciszka Kwaśniewskiego, ps. "Rawicz".
Niemcy znaleźli 4 zasobniki, ale nie wszystko wpadło w ich ręce. Plecak, jaki miał przy sobie kurier "Włodek", trafił jednak do Delegatury Rządu. Jak do tego doszło, wiemy dzięki relacji żołnierza Batalionów Chłopskich Wojciech Jekiełka "Żmiji".
W książce pt. "W pobliżu Oświęcimia" wspomina on: "Pod koniec lutego zjawił się u mnie w Osieku przewodniczący trójki "Rocha" na powiat wadowicki, Piotr Garlacz, przywożąc z sobą jakieś szkice terenu oraz polecenie, abym się natychmiast udał do Cieszyna, nawiązał kontakty z tamtejszymi ludowcami i przy ich pomocy odszukał i zabezpieczył materiały zrzutowe. (...) Udałem się niezwłocznie do Cieszyna, do znanej mi rodziny Pawła Bobka, wybitnego działacza ludowego, oddanego przyjaciela Wincentego Witosa. Za pośrednictwem żony i córki Bobka skontaktowałem się z Błaszczykiem z Ustronia, również działaczem ludowym oraz z Heleną Niemiec, także córką działacza ludowego, chcąc przy ich pomocy wyszukać na terenie Dębowca, kogoś znajomego i pewnego, kto by umożliwił odnalezienie materiałów zrzutowych.

Pamiątkowy obelisk w centrum Dębowca z tablicą o treści:
DĘBOWIEC MIEJSCEM
PIERWSZEGO ZRZUTU
"CICHOCIEMNYCH"
W 50 ROCZNICĘ
ZIEMIA CIESZYŃSKA
1941-1991
Sprawa okazała się trudna, bo ani Błaszczyk, ani Niemcówna nie mieli nikogo znajomego w Dębowcu. Wtedy to Aniela Tomaszek, córka Bobków, z zawodu nauczycielka, zaproponowała wciągnąć do współpracy Annę Szalbut (poprawna pisownia nazwiska to Szalbót, ewentualnie Szalbot - 308_MiGol wg informacji od Pani Samanty Nawrockiej) z Wisły, popularną siostrę szpitalną, zwaną powszechnie "Rachelą".
Znała ona w Dębowcu syna właściciela sklepu Cyganka i nauczyciela Ruckiego. Rucki nagabywany przez nas, gdy się zorientował, o co chodzi, pomógł nam, ile mógł. Najzabawniejsze było to, że z powodu mojej całkiem łysej głowy wziął mnie za Rydza-Śmigłego. Cyganek natomiast nie bez obawy wskazał nam miejsce, na którym wylądowali spadochroniarze, ale o jakiejkolwiek dalszej pomocy nie chciał nawet słyszeć.

Pierwsza penetracja terenu, jaką przeprowadziliśmy z Anną Szalbut, nie dała żadnego rezultatu. Szkice zrobione przez Raczkowskiego nie odpowiadały sytuacji w terenie. Nie zrażony niepowodzeniem skontaktowałem się z Raczkowskim (który siedział wtedy w więzieniu w Wadowicach) i przez "obrobionego" strażnika uzyskałem uzupełnienie szkiców oraz dodatkowe wyjaśnienia.
Poszukiwania trwały bardzo długo. Przetrząsnęliśmy cały okoliczny teren. Anna Bobek, Anna Szalbut i ja przez wiele dni od wczesnego rana do późnego wieczora zaglądaliśmy za każdy krzak i drzewo, noce spędzaliśmy w lesie, by znowu wczesnym rankiem rozpocząć daremne poszukiwania. Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie czegokolwiek, jeszcze raz skontaktowałem się z Raczkowskim dla skorygowania jego szkicu. I znów we trójkę wyruszyliśmy wczesnym rankiem do wsi Ochaby spróbować szczęścia.

Wtedy to Anna Szalbut, której niepozorny wygląd najmniej zwracał uwagę, dzięki czemu mogła się pokazywać na otwartym terenie, przechodząc przez mostek nad jednym z licznych głębokich rowów, zauważyła sznurek wystający spod desek mostu. Po dłuższym przyjrzeniu się dostrzegła pod deskami duży plecak. Teraz była już pewna, że to część zrzutu. Wyciągnęła go i nie zauważona przez nikogo odeszła w kierunku Ochab. Tam ukryła go w krzakach, aż do mojego przybycia na umówione miejsce. Jeszcze dziś widzę jej twarz rozpromienioną z radości". W. Jekiełek i A. Szalbut przekazali znalezione materiały cieszyńskim kolejarzom, którzy przewieźli je do Generalnej Guberni.


W noc zrzutu partyzanci ZWZ czekali na samolot od godz. 23.00 do 3.00, niestety na darmo. Whithley wrócił do bazy w Anglii na resztkach paliwa po 11 godzinach i 45 minutach lotu. W momencie lądowania miał zaledwie 50 litrów benzyny, co pozwalało na 10-15 minutowe przebywanie w powietrzu. Był to rekordowy lot samolotu RAF. Za ten wyczyn jego dowódca został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V kl., a pozostali członkowie załogi Krzyżami Walecznych (odznaczenia nadano lotnikom pośmiertnie, gdyż dwa dni później, w nocy z 17 na 18 lutego 1941 r., wykonując podobne zadanie, nie powrócili do bazy).
W Londynie czekano na wiadomość z kraju ponad tydzień. Po udanym pierwszym zrzucie dowództwo ZWZ sądziło, że zaopatrzenie popłynie teraz nieprzerwanym strumieniem. Operacja udowodniła przecież, że loty zaopatrzeniowe do kraju są możliwe. Pionierski krok został uczyniony. Tymczasem RAF i przedstawiciele polskiego lotnictwa uznali, że doświadczenia związane z akcją "Adolphus" są zniechęcające. Intensywnego szkolenia cichociemnych nie zaprzestano ale uznano, że lot udał się tylko dzięki brawurze i szczęściu skoczków, a Whitley nie nadaje się do operacji nad Polską. W efekcie sprawa została odłożona, a następny zrzut do okupowanej Polski nastąpił dopiero po ponad 8-miesięcznej przerwie, w nocy z 7 na 8 listopada 1941 r.
WITOLD KOŻDOŃ
"Głos Ziemi Cieszyńskiej"
Nr 51-52/2000





niedziela, marca 18, 2012

Ułani Polski * 1944

Ułan Wołyński nr 32. Rok 2007
Przypowieść
Jan Lechoń


                                   Generałowi Andersowi

Żołnierz, który zostawił ślady swojej stopy
Na wszystkich niedostępnych drogach Europy,
Szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli,
I wdzierał się na szczyty, z których inni spadli;
Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionymi,
Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi.
I wtedy ktoś rozumny – nie rozumny szałem –
Powiedział mu:” Od dawna wszystko to wiedziałem,
Wiedziałem, że nikt twoich ran ci nie odwdzięczy,
Bo niczym krew, co płynie, przy złocie, co brzęczy,
I nigdy nikt nie liczył leżących w mogile,
Bo czym jest duch anielski przy szatańskiej sile?
Jak żal mi, że ci oczy nareszcie otwarto!
I powiedz sam mi teraz: czy to było watro?”
A żołnierz milczał chwilę i ujrzał w tej chwili
Tych wszystkich, co wracali i co nie wrócili,
Tych wszystkich, którzy legli w cudzoziemskim grobie,
Co mówili „Wrócimy”, nie myśląc o sobie.
I widzi jakichś jeźdźców w tumanach kurzawy
I słyszy dźwięk mazurka i tłumu wołanie:
Dąbrowski z ziemi włoskiej wraca do Warszawy.
„Czy warto?” Odpowiedział: ”Ach! śmieszne pytanie”. 

Ułan Wołyński nr 32. Rok 2007
Wojenne losy cz V
J. Demczuk

                  Nasze oddziały były w ciągłym boju. Szwadron ubezpieczał wycofujący się szpital. Udane kontrataki naszych oddziałów spowodowały wycofanie się wojsk niemieckich, poniosły one duże straty w ludziach i sprzęcie. Próba przebicia się 16 Dywizji Kawalerii Gwardii w kierunku Kowla nie powiodła się. Dywizja poniosła bardzo duże straty. Po jej wycofaniu się w pobliże naszego postoju dowództwa nasze i Sowietów ponownie uzgodniły wspólne działanie, w tym przebicie się w kierunku rzeki Prypeć.
                  20 kwietnia wszystkie oddziały polskie i sowieckie skierowały się na północny wschód w kierunku Polesia. Przemarsz odbywał się nocą. Było tak ciemno, że musieliśmy kłaść próchno na tył siodła, aby widzieć poruszającego się przed nami konia. Nasz szwadron otrzymał zadanie zabezpieczenia tyłów. Przed nami jechały pozostałości 54 i 56 Pułków Kawalerii Gwardii. Prowadził to zgrupowanie pułkownik Kobylański.
                  Nasz dywizyjny szpital pozostał na miejscu postoju. Przydzielono mu wsparcie w postaci dwóch kompanii, z poleceniem przerzucenia go o ile się da za Bug. Uprzedzono Węgrów o miejscu postoju szpitala. Pomoc Węgrów okazała się nieoceniona. Wielu rannych i sanitariuszki ocalało przed pogromem, jaki spotkał szpital sowieckiej partyzantki, wymordowany w całości przez pijanych własowców.
                  Staraliśmy się jechać jak najciszej. Nie wolno było rozmawiać, a szczególnie palić. Jednak te ciemności spowodowały rozerwanie się kolumny. Oddziały zgrupowania „Gromada” i część sowieckich oddziałów partyzanckich poszły w lewo, omijając wieś Zamłynie. Nasze zgrupowanie prowadzone przez Sowietów poszło bezpośrednio na wieś Zamłynie. Sowieci uważali, że łatwiej będzie przejść rzekę Naretwę po moście, tym bardziej, że sowieccy zwiadowcy poprzedniego dnia nie stwierdzili tam obecności Niemców. Oddziały sowieckie podeszły pod sam most i zatrzymały się na pobliskiej łące. Kawalerzyści zsiedli z koni. Nasze oddziały również weszły na łąkę, jednak część z nich cofnęła się do lasu. Sowieci byli pewni, że przed nimi nikogo nie ma. Było jednak inaczej. Pod wieczór Niemcy zajęli Zamłynie i ufortyfikowali stanowiska obronne przy moście, wykorzystując stare bunkry. A po drugiej stronie mostu, naprzeciwko tych bunkrów i umocnionej obrony niemieckiej zatrzymały się oddziały sowieckie. Nie wiem, kto sprowokował działania niemieckie. Oni sami też byli zaskoczeni, że w odległości rzutu granatem stanęła prawie dywizja wroga. Padły pierwsze strzały. Pułkownik Kobylański podjechał do mostu sprawdzić, co się dzieje. I wtedy seria z karabinu maszynowego zakończyła życie jego i jego córki. Wybuchł chaotyczny ogień z obu stron. Ten chaos uratował jednak wiele istnień ludzkich, ponieważ przerażeni Niemcy strzelali nie celnie. Pociski świetlne szły górą. Ich świst i huk wystrzałów spłoszyły konie, które wyrwały się kawalerzystom i cały ten tabun ruszył na nasze oddziały.
                  Uratował nas las, który wyhamował koński impet. Można się było schować za drzewa. Nasz szwadron zatrzymał się 100 metrów przed lasem. Pęd sowieckich koni nie spowodował większych szkód, ponieważ duża część szwadronu wycofała się do lasu. Szpica szwadronu, w której się znalazłem, nie zdążyła tego zrobić. Sowieckie konie zaczęły nas tratować. Mój koń zaczął wierzgać. Jego kwik i kopniaki osłaniały mnie przed pędzącym tabunem. Nagle mój koń padł na ziemię, skoszony serią z karabinu maszynowego. Ja zostałem przewrócony. Uderzenie było tak silne, że straciłem przytomność. Co się dalej ze mną działo, dowiedziałem się dużo później.
                  Konie po ciemku tratowały ludzi. Mnie znaleziono w lesie za drzewem. Prawdopodobnie to ono uratowało mnie przed zadeptaniem. Jak mi później opowiedziano, cały byłem we krwi, nie wiem czyjej. Kiedy się ocknąłem w dzień, poczułem, że byłem mocno pobity, ale krwawiłem nie wiele. Mundur miałem cały porozrywany. Nie miałem pasa. Nie miałem żadnej całej odzieży. Kopyta końskie prawie mnie rozebrały.                   Po odnalezieniu mnie koledzy stwierdzili, że nie żyję. Była to prawdopodobnie sugestia na sam mój widok. W całym tym bałaganie i w ciemnościach nikt mnie nie zbadał. Ojciec zebrał spieszonych kawalerzystów i żołnierzy „Piotrusia” osłaniających tabory przepłynęli rzekę, uderzyli od tyłu na obronę niemiecką, wybijając ją całkowicie.
Za tę akcję ojciec został podany do odznaczenia Orderem Krzyża Virtuti Militari 4 klasy.
                  Po rozbiciu Niemców ojciec wrócił do miejsca postoju szwadronu i tam dowiedział się o mojej śmierci. Sam przeniósł mnie do wspólnej mogiły w rowie. Mój wygląd i bezwład upewniły go o mojej śmierci. Trzeba pamiętać, że wszystko działo się bardzo ciemną nocą, w ferworze walki, w dodatku w dużym bałaganie. Właśnie miano przystąpić do zasypywania naszej wspólnej Sowietów i Polaków mogiły, gdy rozległ się warkot czołgów niemieckich. Spowodowało to wycofanie się naszych i sowieckich oddziałów do lasu. Saperzy zaminowali most. Utworzono linię obronną na skraju lasu. Silne zgrupowanie pancerne wsparło atak piechoty niemieckiej, a nalot samolotów zdecydował o wycofaniu się naszych oddziałów w głąb lasu, skąd później próbowały się one wydostać przez rzekę i tory kolejowe.
                  Sowieci postanowili spróbować przebić się, obchodząc Zamłynie. Drogi naszego i sowieckiego zgrupowania rozeszły się. Sowieci zostali później zdziesiątkowani przez Niemców, jak również przez swoje własne wojska, broniące linii frontu. Nasi przy dojściu do torów również ponieśli duże straty. Postanowiono wycofać się i przebijać w kierunku Bugu. To zamierzenie się powiodło. Zgrupowanie „Gromada”, które wcześniej podeszło do torów, przełamało obronę niemiecką i dotarło do rzeki Prypeć. Saperzy rozpoczęli budowę kładki przeprawowej i wtedy nastąpił huraganowy ogień sowiecki, z tyłu otworzyły ogień nadjeżdżające czołgi niemieckie. Zanim Sowieci zorientowali się w pomyłce, zginęło bardzo wielu naszych ludzi. Przyczyną otwarcia ognia przez Sowietów były niemieckie mundury, w jakie byli ubrani nasi żołnierze.
                  Ciała w dole pogrzebowym nie zwróciły uwagi Niemców, którzy ruszyli w pościg za oddziałami sowieckimi. Rano ocknąłem się wśród stężałych ciał. Zacząłem wygrzebywać się spod zwłok dwóch żołnierzy sowieckich. Było to niezwykle trudne, ponieważ ciała były ciężkie, a ja byłem cały obolały. Nagle poczułem, że ktoś mi pomaga. Okazało się, że „ożył” drugi nieboszczyk ranny kapral z kompanii „Piotrusia”,” Franek” (nazwiska nie pamiętam). Kula przeszyła mu lewą pierś, nie naruszając kości ani płuc, a krwawienie samoczynnie ustało, bo otwory wlotowy i wylotowy po kuli zostały zatkane. Widocznie chciano go dostarczyć sanitariuszom, ale nie zdążono, a może zapomniano w tym zamieszaniu. Inni uznali go za martwego i złożyli jego ciało do rowu.” Franek” odzyskał przytomność wcześniej ode mnie i próbował sobie bezskutecznie nałożyć opatrunek. Gdy pomógł mi wydostać się z rowu, założyłem mu ten opatrunek, jak umiałem. Założyłem również temblak na jego rękę. On zaś pomógł mi skompletować, jakie takie ubranie i bieliznę, które zdjęliśmy z zabitych. Postanowiliśmy ruszyć w kierunku torów kolejowych, sądziliśmy, że tam skierowały się nasze oddziały. Po drodze spotkaliśmy kilku wojaków z tylnego ubezpieczenia batalionu „Trzaski”, którzy zawrócili spod torów. Opowiedzieli, jak to się stało, że nie przeszli. Gdy formacja „Gromady” znalazła się na otwartym polu przed torami, zza nasypu kolejowego otworzyli do nich silny ogień ukryci tam Niemcy. Oddziały „Gromady” rozbiły niemiecką linię i zaczęły przechodzić przez tory. Nagle nadjechał niemiecki pociąg pancerny, który obłożył ciężkim ogniem kolumnę, forsującą tory. Większości oddziałów udało się przejść. Tylko nieliczni nie zdążyli i musieli się cofać przed nawałą ognia. Cofając się, dostali się pod ogień czołgów, działających pod Zamłyniem. Wycofujące się grupy nie wytrzymały takiego ognia, tym bardziej, że teren był odkryty. Wtedy każdy zaczął się ratować, jak mógł.
                  Postanowiliśmy utworzyć wspólny oddział i wycofać się w kierunku Bugu. Ruszyliśmy w drogę. Dotarliśmy do opuszczonej wioski, gdzie znaleźliśmy trochę pożywienia. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Nasz oddziałek po drodze stale się powiększał, ponieważ spotykaliśmy podobnych do nas rozbitków. Komendę nad grupą objął wachmistrz ze szwadronu 21 Pułku Ułanów. Postanowiliśmy maszerować nocami, a w dzień odpoczywać, szukać jedzenia i unikać spotkania z Niemcami.
                  Rana „Franka” zaczęła ropieć. Zaczął gorączkować. Należało mu udzielić pomocy medycznej, lecz nie mieliśmy żadnych lekarstw. Wachmistrz zastosował starą metodę prochową wypalanie rany. Trochę to pomogło, jednak gorączka nie ustępowała. Ja zaś coraz bardziej dochodziłem do siebie. Rany, siniaki, zadrapania i potłuczenia zaczęły się goić i znikać.
                  Wygląd mój powoli zaczął powracać do normalności. Przyjąłem obowiązek opieki nad ”Frankiem”. Jeszcze dwa dni męczyliśmy się, nie wiedząc dokładnie, gdzie się znajdujemy. Gdy kolejnej nocy ruszyliśmy dalej, usłyszeliśmy hałasy. Okazało się, że byli to chłopi z samoobrony ze wsi, leżącej 8 km od Bugu, ukrywający się nocami w lesie, a w ciągu dnia wracający do swoich domostw. Po przedstawieniu się, kim jesteśmy, otrzymaliśmy od nich pomoc jedzenie i ubranie. Tam też zostawiliśmy „Franka”, którym zaopiekowała się starsza kobieta. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Chłopi odradzali nam dalszy marsz do Bugu, ponieważ Niemcy po przejściu przez Bug naszych oddziałów wzmocnili swoje posterunki.
Postanowiłem dotrzeć do Włodzimierza. Było nas trzech chętnych. Zaopatrzeni w żywność, wyruszyliśmy nocą. Nic nie wiedziałem o mojej rodzinie. Każdego żołnierza, którego przyjmowaliśmy do naszego oddzialiku, rozpytywałem o mojego ojca. Opowieści były różne. Prawdziwa okazała się relacja rannego żołnierza z kompanii „Piotrusia”, według której Ojciec rozwiązał szwadron. Dużo koni zginęło, dużo było rannych, wiele uciekło z tabunem koni sowieckich. Pozostałe konie ojciec kazał rozdać polskim chłopom, którzy zaopatrzyli żołnierzy i rozbitków z innych oddziałów w żywność. Ojciec zebrał wszystkich, którzy postanowili dalej walczyć, uformował kolumnę marszową, którą skierował w kierunku Bugu.
                  Co było dalej nikt nie wiedział. Ja przyjąłem założenie, że jeśli uda mi się dostać do Włodzimierza, to przez swoich z rodziny Wujka Lucjana Wiśniewskiego, uzyskam pomoc w dostaniu się do swojego oddziału. Nie myślałem o pozostaniu we Włodzimierzu, bo uważałem to za bardzo niebezpieczne. Jak się później dowiedziałem miałem rację. Niemcy z ukraińską policją wyłapywali i natychmiast likwidowali partyzantów, którzy wrócili do domów.
                  W ciągu trzech dni dotarliśmy do celu. Znałem drogę, którą przebywałem jako łącznik, więc udało nam się dostać do miasta. Dotarcie do Wujka nie było problemem. Podchodząc pod dom, zobaczyłem Ciotkę. Ona również mnie poznała. Rozpłakała się. Powiedziałem jej o kolegach. Kazała ich przyprowadzić do domu. W porozumieniu z Wujkiem ulokowano nas w piwnicy. Poddano nas kwarantannie i odwszeniu. Każdy po gorącej kąpieli otrzymał świeżą bieliznę, ubranie i obuwie. Przebywaliśmy tam dwie doby. Później nasze drogi się rozeszły. Koledzy, pochodzący z okolic wsi Werby, postanowili dotrzeć do swoich domów, ja zaś zostałem przeniesiony do punktu przerzutowego.
                  Matka o mojej drugiej śmierci i ocaleniu dowiedziała się dwa tygodnie po moim wyjeździe z Włodzimierza. Do domu dotarła z opóźnieniem, ponieważ szukała córki i syna. Szczęśliwie się odnaleźli. Klucząc po bezdrożach dotarli do Włodzimierza skrajnie wyczerpani. Zatrzymali się krótko u Babci. Potem wynieśli się na wieś do naszego dzierżawcy. U niego przebywali do czasu zajęcia Włodzimierza przez wojska sowieckie. Na przerzut czekałem wraz z trzema kolegami i łącznikiem dwa dni.                   Przerzutu dokonano koleją w wagonie ubezpieczenia pociągu. Opiekował się nami oficer żandarmerii. Niemiec ze Śląska, Polak z urodzenia. Jego rodzice przyjęli obywatelstwo niemieckie, ponieważ matka była Niemką. Dowiózł nas do Uściługa i wysadził przed semaforem wjazdowym. Łącznik doprowadził nas do klasztoru Urszulanek. Tam znaleźliśmy odpoczynek i pożywienie. Był już maj, pogoda była piękna. Wkrótce do klasztoru przybył inny łącznik i zabrał nas w dalszą drogę. Po dwóch dniach dołączyliśmy do oddziału podporucznika „Głaza” Tadeusza Porsz ze zgrupowania „Gromada”, który miał za zadanie zbieranie takich jak my rozbitków, z których sformował kompanię. Ponieważ nie wszyscy mieli broń, dowódca postanowił ją zdobyć. W realizacji tego zamiaru pomogły miejscowe konspiracyjne oddziały. Wzięliśmy udział w rozbrojeniach i likwidacji niemieckich posterunków. Akcje przebiegły bardzo sprawnie była to zasługa dobrego rozeznania terenu przez miejscowe oddziały. Nasz dozbrojony oddział otrzymał rozkaz opuszczenia dotychczasowych opiekunów. Decyzja ta miała odwrócić uwagę Niemców od miejscowej społeczności, aby nie narazić jej na represje okupanta. Według obiegowych informacji, dokonywane przez nas akcje zbrojne miały być dokonywane przez bandy zabużan. Te rozpowszechniane informacje musiały mieć cechy prawdopodobieństwa, bo żadne represje w stosunku do miejscowej ludności nie nastąpiły.
                  Wyruszyliśmy do Lasów Bonieckich. Tam, w końcu czerwca, po dołączeniu do innych oddziałów z 27 Dywizji, został sformowany Batalion Zbiorczy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
                  Dowódcą Batalionu został porucznik” Biały” były dowódca zgrupowania „Osnowy”, a zastępcą podporucznik „Głaz”. W dniu sformowania Batalionu nadeszła informacja, że zmierza w jego kierunku 60 żołnierzy, prowadzonych przez mojego Ojca. Po ich dołączeniu liczba żołnierzy Batalionu przekroczyła 200 ludzi. Mnie przydzielono do pierwszej kompanii, dowodzonej przez podporucznika „Rybitwę” Józefa Jażdżewskiego ze zgrupowania „Gromady”. Drugą kompanią dowodził mój Ojciec chorąży „Ryś”, Dominik Demczuk. Moje spotkanie z Ojcem miało miejsce we wsi Rozdoły. Obaj bardzo je przeżyliśmy, szczególnie Ojciec, który nie dowierzał w moje ocalenie.
                  Gdy mnie zobaczył, wyrzucał sobie, że chciał mnie żywcem pogrzebać. Była to niezwykle trudna dla niego chwila - choć zarazem tak radosna dla nas obu. Nigdy wcześniej nie widziałem Go w takim stanie. Ojciec powiedział mi, że Mama z siostrą i bratem dotarli do Włodzimierza i że obecnie mieszkają u naszego dzierżawcy, Pana Wirskiego, we wsi Marianówka, 10 km od Włodzimierza (ziemia, którą dzierżawił od nas Pan Wirski - 44 hektary ziemi ornej i 8 hektarów lasu po wojnie przepadła).
                  Po sformowaniu cały Batalion nie chcąc narażać gościnnej wioski Stanisławówki na naloty niemieckie opuścił ją i przeniósł się do lasu. Wioska jednak nadal zaopatrywała nas w żywność.
                  W tym czasie, w ramach operacji „Cyklon”, lotnictwo niemieckie nasiliło loty obserwacyjne, obejmujące rejon Zamojszczyzny. Celem tej operacji była likwidacja działających na tym terenie oddziałów partyzanckich AK, BCh, AL, NSZ i sowieckich. Pacyfikację podjęły dwie dywizje pancerno-motorowe, żandarmeria oraz własowcy. Wykrycie naszego zgrupowania groziło represjami wobec okolicznych mieszkańców. To właśnie w tej wsi po raz pierwszy wielu z nas dowiedziało się, że Polacy są podzieleni w swoim patriotyzmie stąd ta duża liczba różnych formacji wojskowych, podległych różnym ośrodkom władzy. Było to dla nas niezrozumiałe, ponieważ na Wołyniu o takiej sytuacji się nie mówiło.
A my Wojsko Polskie służyliśmy wiernie i broniliśmy naszej Ojczyzny. Nasze prostolinijne myślenie srogo się na nas zemściło później, już w PRL, o czym miałem okazję przekonać się osobiście. Aż do śmierci wodza partii, towarzysza Bieruta, byliśmy traktowani jak wrogowie Ojczyzny.
                  Gdy nastąpiła odwilż, represji pomału zaniechano, a my odzyskiwaliśmy godność obrońców Ojczyzny. Po dotarciu Batalionu do lasu odpoczywaliśmy, leczyliśmy rany i nabieraliśmy sił. Życzliwość miejscowej ludności podniosła nas na duchu. Ja z powodu niełatwych przeżyć minionego okresu odpoczynku potrzebowałem szczególnie.
                  Martwił się o mnie mój Ojciec, lecz nie było czasu na sentymenty. Rankiem 12 lipca ruszyliśmy w kolumnach marszowych w kierunku Parczewa, gdzie w tym czasie przebywała najliczniejsza grupa naszej 27 Dywizji Wołyńskiej. Było tam ponad 3 200 ludzi uzbrojonych, doświadczonych w boju, zdyscyplinowanych, ale też i wymęczonych, rannych i chorych, w podartych mundurach, w butach w opłakanym stanie. Czekali jednak na nowe zadania. Chcieliśmy być razem, by wspólnie razem walczyć już nie tylko o Wołyń, ale i o inne ziemie polskie, a zwłaszcza o Warszawę.
                  Szliśmy przez lasy. Pogoda się popsuła, zaczęło padać. Mokra ziemia przeobraziła się w błoto, przez które coraz trudniej było iść. Jednak my ciągle parliśmy do przodu dziennie pokonywaliśmy około 40 - 50 kilometrów bezdroży.
                  W nocy 14 lipca przekroczyliśmy tory kolejowe koło Rejowca, a nad ranem przeprawiliśmy się przez rzekę Wieprz, częściowo łodziami, częściowo brodem. Przemarsz przez bród nieco nas opłukał i ochłodził. Mnie widocznie za bardzo. Znowu zacząłem kasłać. Po dojściu do wsi Wierkowice zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Spaliśmy cały dzień. Ja miałem gorączkę i dostałem jakieś pigułki. Trochę pomogło. Wieczorem otrzymaliśmy nowe zadanie, zmiana kierunku marszu z północnego na południowy i odebranie zrzutu dla naszej Dywizji.
                  I znowu całonocny marsz bezdrożami w błocie. Maszerowaliśmy nocą ze względu na bezpieczeństwo oraz utrzymanie zadania w ścisłej tajemnicy. Otrzymaliśmy rozkaz unikania jakichkolwiek zbrojnych potyczek, dlatego kolumna była dobrze ubezpieczona. 17 lipca, nieludzko zmęczeni, dotarliśmy do wsi Kawęczynek. Jednak dowódcy poganiali nas, by jak najprędzej odebrać zrzut. We wsi mieliśmy otrzymać podwody i już w przyzwoity sposób dotrzeć z powrotem do Dywizji, która w tym czasie toczyła ciężkie boje w okrążeniu, rozbijając oddziały Niemców i własowców. Zalegliśmy pokotem. Nawet jedzeniem się nie interesowaliśmy. Jednak odpoczynek nie trwał długo.
                  Na nogi poderwał nas alarm do wsi zbliżali się Niemcy! Konsternacja była chwilowa podporucznik „Głaz” nie stracił głowy. Rozkazał ukradkiem przebiec za wysokim żytem do pobliskiego lasu. Niemcy nie zauważyli naszego manewru. Zobaczyli jedynie kilku śpiochów, do których otworzyli rzadki ogień. Utworzyliśmy linię obronną na skraju lasu, jednak Niemcy nie zaatakowali.
                  Cały dzień leżeliśmy w ukryciu, czekając na ruch Niemców. Wieczorem powróciliśmy do wsi na posiłek i odpoczynek. Represji w stosunku do mieszkańców nie było. Niemiecki oddział rekwirujący żywność zabrał jedynie kilkanaście kur, kilka prosiaków i dwie krowy. Następnego dnia wyznaczono 15 osobowy patrol, który miał za zadanie odebranie zrzutu. Reszta Batalionu wycofała się do lasu. 19 lipca patrol powrócił. Na kilku wozach wieziono uzbrojenie, amunicję i umundurowanie. Nasz pluton otrzymał działko przeciwpancerne, a mnie powierzono funkcję amunicyjnego. Byłem nim tylko jeden dzień. Cieszyłem się z nowego munduru. Jednak ponownie się rozchorowałem, a mój Ojciec wykorzystał okazję i razem z łącznikiem dowódcy Okręgu AK wysłał mnie do Lublina na leczenie. Do Lublina dotarłem samochodem 22 lipca rano. Ulokowano mnie na plebanii kościoła, niedaleko dworca kolejowego. Zajęli się mną dwaj studenci medycyny. Zaczęli od baniek. Potem jakieś zioła i napary. Kuracja była jak wówczas sądziłem bardzo skuteczna. Po południu nie miałem już gorączki. Noc przespałem bardzo dobrze, nie kasłałem. Czułem się coraz lepiej.
                  24 lipca Lublin został wyzwolony. Nazajutrz rano dowiedziałem się, że odbędzie się defilada przed nowymi władzami Państwa Polskiego, PRL - PKWN.
                  W defiladzie miała wziąć udział miejscowa organizacja zbrojna AK. Ubłagałem moich medyków i księdza, żeby pozwolili mi wziąć w niej udział.
                  Po długich prośbach uzyskałem zgodę. Ruszyliśmy o godzinie 12-tej. Ja szedłem na samym końcu miejscowej kompanii AK. Byłem dumny z możliwości defilowania w wolnej Polsce. Gdy zbliżaliśmy się do trybuny, polska orkiestra wojskowa zagrała Warszawiankę.
                  I stała się rzecz dziwna wiwaty zaczęły cichnąć. Ludzie płakali. Nie pozostali obojętni i sami defilujący, a nawet orkiestra. Ja ryczałem jak bóbr. Od tego czasu, gdy słyszę Warszawiankę widzę płaczący tłum w Lublinie i znów płaczę.
                  Powróciłem szczęśliwy do swojej kwatery. Jako jeden z pierwszych defilowałem w wolnej Polsce!
                                    Tak wtedy myślałem...