WSTĘP.
Russia marks Victory Day with a military parade on Red Square in Moscow
"Because it was our country that took on itself the chief onslaught of Nazism
and met it with heroic resistance, went through the harshest trials, defined
the outcome of the war. We will always be true to your feat," he told
veterans.
Picture: Alexei Druzhinin/AP
Jak już mówiłem, obce łotry i zdrajcy nie odpowiadają za los
naszej Ojczyzny. Oni odpowiadają za swoje państwa i narody. Za los
Polski jesteśmy odpowiedzialni my sami. To w Polakach tkwi źródło
obecnego stanu rzeczy. Popatrzcie na Greków. Jeden
z kabareciarzy powiedział, że Grecy dopiero kilka dni mieli takie
szambo, z jakim my mamy do czynienia całe życie. I od razu
zaprotestowali. Nie bali się wyjść na ulicę i zawalczyć.
W Polsce także są protesty, z tym, że u nas protestują przede wszystkim
młodzi ludzie. Ludzie starsi siedzą pozamykani w swoich domach, bojąc
się wziąć udziału w demonstracjach, w Polskim Przedwiośniu. Ci starsi
ludzie przeważnie czekają emerytury wynoszącej maksimum 1200 złotych,
albo patrzą, jakby tu uszczknąć z koryta coś dla siebie.
Skąd się bierze takie rozwarstwienie? Przede wszystkim, starsi ludzie są
po praniu mózgu. Byli oni wychowywani w uległości wobec wszystkiego,
czołobitności wszystkiemu i pokorze wobec wszystkiego. Czy jednak to
jest usprawiedliwieniem dla tchórzostwa?
Moje pokolenie także miało robione to specyficzne pranie mózgu. Jednak w
moim pokoleniu obserwujemy zmierzch średniowiecznego katolicyzmu i
katolickiego modelu wychowania. Co pozostaje w zamian? Przecież życie
nie znosi próżni.
———-
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, zagłosuj tam:
———-
I tak: rolę księdza przejął ekspert z TV, lekarz, itp
Rolę spowiedzi przejęła psychoanaliza, której podstawy wymyślił psychopata i sekciarz, Freud.Zaś jeśli chodzi o katolickie wychowanie, i
katolicki model ciemnoty, przejęło ją przeświadczenie, że na nic nie
mamy wpływu. Ludzie tacy, wychowani w ciemnocie i zabobonie, trącą tym
przez całe życie. Mówią, że wolą się zająć sprawami, na które mają
rzeczywisty wpływ, że nie obchodzi ich to, że ideami rachunków nie
opłacą. Jak słusznie zauważył mój znajomy na jednym z portali: są to na
ogół kobiety, i zrzędzą o różne rzeczy – o bezrobocie, o wredne
koleżanki z pracy, o zwalnianie pracowników i zamykanie przedsiębiorstw.
I
na takich bezproduktywnych rozważaniach upływa bardzo dużo czasu
wolnego, którego oni podobno nie mają. Do tego doliczmy czas na
oglądanie seriali, telenowel, dzienników, teleturniejów, kryminałów, i
innych tego typu odmóżdżających gniotów z TV.
Podsumowując: ciemnota jaka była, taka została. Jednak trzeba
przyznać, że za czasów komunizmu, za czasów nieociosanego
bogoojczyźnianego katolicyzmu, społeczeństwo polskie było społeczeństwem
idei, społeczeństwem walki. Wiele razy wychodziliśmy na ulicę, z
otwartą przyłbicą. Nie było takiej demoralizacji i powszechnego
zezwierzęcenia jaka jest teraz. To już nie jest zwykły marazm
spowodowany jakimś tam “kryzysem”, który jest tylko wymysłem bankierów i
rządzących. Można i trzeba mówić już o totalnym zezwierzęceniu naszego
narodu, gdzie zaczyna być to niebezpieczne dla tegoż narodu. Dzięki
filozofii ciemnoty typu: “pokorne cielę dwie matki ssie” czy: “jak sobie
pościelesz tak się wyśpisz” – tłumiony w zarodku jest nasz opór.Zawsze podejmowany jest krzyk, że państwo
ingeruje w wychowanie dzieci i że jest to karygodne. Zgadzam się z tym.
Jednak prawie nikt nie drze szat, że kościół katolicki i ogólnie
dulszczyzna także mają niemały wpływ na wychowanie młodego pokolenia.
Kościół katolicki lubi także zaglądać ludziom do sypialni. Dlaczego tak się dzieje?
Bowiem wolność człowieka, społeczeństwa, narodu – zaczyna się właśnie w
sypialni i w wychowaniu dzieci. Jeśli ludzie będą szczęśliwi w sferze
ars amandi, to będą też wolni. Jeśli nie będą wciskać dzieciom ciemnoty,
dulszczyzny i zabobonu, to młode generacje będą wolne. Polska będzie
wolna.
Wbrew bogoojczyźnianemu bełkotowi, kościół katolicki wcale nie chce, by
Polska była wolna, niepodległa. Watykan chce ślepego poddaństwa organów
państwowych i totalnego zniewolenia swoich owieczek. Polskie kwoki (kury
domowe) wychowują kolejne pokolenia z przetrąconym kręgosłupem. Zauważcie jedno: nikt nie uczy dzieci następujących rzeczy:
-”jesteś wartościowym człowiekiem, znaj swoją wartość”;
-”nie bój się walczyć, nie bój się żyć, nie bój się sięgać gwiazd”;
-”sam wytaczaj sobie szlaki, nie bądź poddanym żadnego człowieka”;
Zamiast tego wciska się nam bogoojczyźnianą ciemnotę o pokornym
cielęciu, o potrzebie posłuszeństwa i nie wychylania się przed szereg.
No normalnie filozofia wprost do powstania nowych obozów
koncentracyjnych, dla tego typu odmóżdżonych owieczek.
http://www.youtube.com/watch?v=mvlEzFOlC4Y
http://www.youtube.com/watch?v=_YJVO6jPaR0&feature=fvwp&NR=1
cyt. “Minister Finansów Jacek Rostowski zaplanował
sprytny skok na kasę obywateli. Każda kobieta urodzona po 1974 roku
straci na reformie emerytalnej ok. 350 tysięcy złotych i to pomimo
otrzymania wyższej emerytury.
W swojej bezczelności brudnozębny magister uznał, że tylko on
potrafi liczyć i że wszystko co policzy zostanie przyjęte na wiarę. W tabeli opublikowanej na stronach Rady Ministrów,
próbuje się przekonać maluczkich, a raczej maluczkie, że przechodząc o 7
lat później na emeryturę, dostaną o 70% wyższe świadczenia. My
przedstawiamy drugą, tajną część tej tabeli, z której wynika że Skarb
Państwa odniesie kolosalne korzyści na wydłużeniu wieku emerytalnego (i
to już od pierwszego miesiąca), a rzekome wyższe wynagrodzenia zostaną
sfinansowane z jedynie ułamka odsetek od ukradzionego nam kapitału.
Obliczenie jest proste. Każdy miesiąc późniejszego wypłacania emerytury,
to czysty pieniądz pozostający na rachunku ZUS. Przez 7 lat uzbiera się
tego 163 534,80 zł. Jeśli kobieta będzie w tym czasie pracować (strach
pomyśleć co będzie, jeśli nie), to odprowadzi w postaci składek na ZUS
(bez składki zdrowotnej) ok. 148 tys. złotych, co daje razem 312 106,99
zł kapitału pozostającego w dyspozycji Zakładu Utylizacji Staruszków
(ZUS). Gdyby za ten kapitał kupić obligacje Skarbu Państwa, lub umieścić
je na przeciętnie oprocentowanej lokacie długoterminowej (ok. 6,5% w
skali roku), to miesięcznie uzyskiwalibyśmy 1690,58 zł samych odsetek.
Tymczasem magister Rostowski proponuje nam podwyższenie emerytury o…
1471,03 zł. Można powiedzieć, że łaski nie robi, a nawet że próbuje
ukraść nam każdego miesiąca 219,55 zł. Jeśli pomnożyć tę ukradzioną
różnicę przez średni okres wypłacania emerytury (15 lat, do 82 roku
życia) to uzbiera się 39 518,91 zł.
Teraz już dobrze widać, że każda kobieta umierając w wieku 82 lat
lub później, pozostawi w ZUS ponad 350 tysięcy złotych, których nie
dostaną jej spadkobiercy, a umierając przed terminem zostanie ograbiona
nie tylko z ponad 300 tysięcy złotych, ale również z tzw. spokojnej
starości.
Czy takie plany rządu można nazwać inaczej niż grabieżą zuchwałą
dokonaną ze szczególnym okrucieństwem? Mnożąc ją przez miliony
poszkodowanych kobiet i mężczyzn zobaczymy skalę tego złodziejstwa.Tymczasem premier Donald Tusk, popierany
przez ujadaczy z Gazety Wyborczej, mówi że nie można zrobić referendum w
tej sprawie, bo naród jest głupi i zawsze odpowie, że nie chce pracować
dłużej
. Skoro jednak Donald jest mądry i wie, że koniecznie
trzeba pracować do 67 roku życia, to może inni też mają jakiś olej w
głowie? Może nie chcą tej reformy, bo widzą, że zostaną oszukani i może
woleliby pracować krócej mimo niższych emerytur? Buta i arogancja tego
człowieka jest porażająca. Widać uważa on, że wybrały go jakieś
skończone debile, które nie rozumieją jego geniuszu. Szkoda, że nie
przedstawił nam swoich pomysłów przed wyborami. Szkoda, że wtedy nie
mówił o podniesieniu wieku emerytalnego, o zmianie refundacji leków, o
burdelu na kolei, o katastrofie na budowach autostrad i o tym że będzie
podpisywał zagraniczne umowy bez czytania i bez zastanowienia (vide:
ACTA i Eurostat).
Dlaczego Rosja i Niemcy klepią Tuska po plecach?
Egalitaryzm dla frajerów.“
cyt. “Według badań opublikowanych
ostatnio przez różne instytucje międzynarodowe Polska jest krajem o
wysokim stopniu ubóstwa i wielkich ograniczeniach wolności gospodarczej.
Wbrew jednak lansowanej przez elity tezie o tym, że zawdzięczamy to
wyłącznie mizerii intelektualnej obywateli, okazuje się że nasza
produktywność jest na najwyższym światowym poziomie. Oto kilka niezaprzeczalnych faktów:
Według OECD co piąte polskie dziecko jest ubogie! W porównaniu do innych
krajów OECD Polska wypada najgorzej pod względem sytuacji materialnej i
mieszkaniowej. Jak wynika z raportu, przeciętny dochód rodziny w Polsce należy do najniższych
wśród krajów OECD, a ponad 21 proc. polskich dzieci żyje poniżej
granicy ubóstwa (przy średniej wynoszącej ok. 12 proc.). Polska wydaje
też mało na dzieci – średnio 43,7 tys. dolarów w ciągu całego
dzieciństwa, podczas gdy Norwegia, która najwyżej uplasowała się w tym
rankingu, wydaje 204,2 tys. dolarów. Gorzej jest tylko w Meksyku.
OECD podkreśla, że poziom dzietności w Polsce jest dość niski i nie
podnosi się w ostatnich latach – całkowity wskaźnik dzietności w 2008 r.
wyniósł 1,39 (liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę) – przy
średniej 1,71, podczas gdy wskaźnik zapewniający zastępowalność pokoleń
wynosi 2,1.
Polska jest sklasyfikowana na 71 miejscu na świecie pod względem
wolności gospodarczej – odnotowuje “Puls Biznesu”, powołując się na
najnowszy ranking Heritage Foundation na 2010 r. Gazeta
zauważa, że kraj rządzony przez liberalną Platformę Obywatelską jest
daleko w tyle nawet za takimi “potęgami” gospodarczymi, jak Gruzja,
Botswana, Urugwaj, Peru czy Kostaryka. Obiecywano nam drugą Irlandię, a
ledwo wyprzedzamy Ugandę, Namibię, Kirgizję czy Paragwaj.
Dlaczego zatem jest tak, że mimo ogromnej społecznej aktywności, mimo
operatywności i chęci do pracy, mimo 20 lat kapitalistycznej
transformacji pozostajemy ekonomicznymi rozbitkami europy, dryfującymi w
zalewie nędzy wraz z krajami, które sami uważamy za siedlisko lenistwa i
indolencji. Odpowiedź jest prosta i zna ją każdy emigrant. Normalni
ludzie starają się zarabiać tam gdzie płace są wysokie, a wydawać tam
gdzie ceny są niskie (lub przynajmniej adekwatne do zarobków). Taki
komfort mogą zapewnić swoim rodzinom właśnie emigranci, ale jest to
okupione wieloma wyrzeczeniami. Tymczasem
większa część naszego społeczeństwa zmuszona jest pracować tam, czy
raczej tu gdzie płacą mało (średnio pięciokrotnie mniej), a wydawać tam
gdzie jest potwornie drogo, bo ceny w Polsce nie odbiegają od cen
Zachodnich (a nawet je przewyższają). Trzeba mieć zaiste ułańską
fantazję, żeby kupować produkty na Zachodzie, zarabiając jak na
Wschodzie. Wyobraźmy sobie na przykład, że oferujemy jakiemuś Niemcowi
benzynę po 4 Euro, a podrzędnej marki samochód za 50 tys. Euro (tak,
Euro, nie złotówek) – pewnie ze zdumienia nie byłby w stanie popukać się
w głowę. Dla odmiany, żeby uzmysłowić sobie poziom cen, jakie
Niemiec widzi w swoim sklepie, wyobraźmy sobie, że przy naszych obecnych
zarobkach (liczonych w złotych) wchodzimy do sklepu i widzimy, że masło
kosztuje 50 groszy, kilogram szynki 6 złotych, a telewizor LCD 42” jest
w cenie 700 zł. Do tego możemy zaplanować kupno nowego Opla za 10 tys.
zł, a benzyna do niego będzie kosztowała zaledwie 1,2 zł. Miło? Dlaczego
zatem tak nie jest? Dlaczego zmusza się
nas do niewolniczej pracy za miskę zupy? Bo jak inaczej ocenić fakt, że
70% naszych dochodów wydajemy na żywność?
Odpowiedź na te pytania jest złożona, ale na poziomie państwa i
polityki daje się streścić w jednym zdaniu: Przyczyną jest to, że
rządzące nami przez 20 lat elity, mniej lub bardziej świadomie dopuściły
do tego, żeby dzisiejszy kurs wymiany walut oscylował w okolicy 4 zł za
1 Euro.
Dzisiaj każdy „myślący” człowiek powie, że kurs naszej waluty jest
przecież płynny i ustala się w wyniku wolnej gry rynkowej, a NBP nie
musi nawet interweniować w obronie wyznaczonego parytetu (swoją drogą wyznaczonego metodą decyzji Prezesa, a nie rynku). To bezsprzecznie prawda, ale kurs
nie został wyznaczony wczoraj, ani przedwczoraj, ale kształtował się od
początku lat dziewięćdziesiątych – tyle że przez pierwszą dekadę nie
miało to nic wspólnego z wolną grą rynkową. Początkowo bowiem, kurs
wyznaczony był arbitralnie przez Leszka Balcerowicza na poziomie 9.500
starych złotych za dolara (dzisiejsze 95 groszy), jako kurs
sztywny, który później stopniowo uelastyczniano (przy jednoczesnej
błyskawicznej deprecjacji spowodowanej inflacją, której przyczyną był
nadmierny dodruk pieniądza). Owa elastyczność nie miała jednak nic
wspólnego wolnym rynkiem walutowym. Było to nadal ręczne sterowanie
mające zapewnić finansową wydolność budżetu, atrakcyjność obligacji,
spłatę zadłużenia zagranicznego i płynną wyprzedaż firm państwowych.
Mimo, że wiele z tych celów miało swoje realne uzasadnienie – taka
nierynkowa polityka kursowa prowadzona w niby rynkowej gospodarce
spowodowała, że w ciągu dekady powstała sieć powiązań ekonomicznych,
które utrwaliły psychologiczny kurs złotówki na dzisiejszym poziomie
(osiągnęliśmy go już w roku 1995) i jego stopniowe uwalnianie od roku
1998 nie mogło już niczego zmienić, bez naruszenia
interesów międzynarodowych instytucji walutowych – dla nich bowiem zachowanie status quo było najlepsze.I tu dotykamy najistotniejszej kwestii –
dla kogo obecny kurs jest dobry? Można zapewne wskazać wielu
beneficjentów (pierwsi to eksporterzy), z cała pewnością nie jest nim
jednak polski pracownik, który za przepracowane tak samo jak Niemiec,
czy Francuz 8 godzin, otrzymuje nie 20% mniej, nie połowę, ale zaledwie
1/5 ich wynagrodzenia.
To właśnie jest realny obraz stwierdzenia,
że za transformację najwięcej zapłacili pracownicy. A będą płacić
jeszcze ich dzieci i wnuki.”
cyt. “Niedawno minęła któraśtam rocznica czegoś, co w powszechnej świadomości funkcjonuje pod nazwą „Planu Balcerowicza”.
Mieliśmy pominąć to litościwym milczeniem, ale kwik oficjalnych mediów
sprawia, że uznaliśmy iż warto zabrać głos, mając nadzieję na pobudzenie
do myślenia niektórych przynajmniej czcicieli tzw. transformacji
ustrojowej. Tak się bowiem dziwnie składa, że wszyscy niemal
dziennikarze i ekonomiści (dopuszczeni do głosu) pieją z zachwytu nad
tytaniczną pracą wyprofesorowanego Leszka Balcerowicza, nie wykraczając
jednak poza utarte slogany o konieczności terapii szokowej i sukcesu
jakim było przejście z gospodarki socjalistycznej do gospodarki
rynkowej. Dopuszcza się oczywiście głosy przeciwne, ale artykułowane
jedynie przez okrzykniętych uprzednio oszołomami ludźmi pokroju Andrzeja
Leppera („Balcerowicz musi odejść”), albo przez przedstawicieli
ortodoksyjnej lewicy („nie zadbano o najuboższych”). Prawica może
wypowiadać się negatywnie o Planie Balcerowicza tylko gdy jest skrajna,
albo gdy ma inny dyskredytujący ją atrybut (np. jest pisowska).
Rzeczowa dyskusja, a szczególnie rzeczowe argumenty są niedopuszczalne.
Balcerowicz powinien przecież dostać Nobla… co patrząc na ostatnie
wybryki Komitetu, nie jest wykluczone.
Całościowe ujęcie tematu wymagałoby oczywiście wielostronicowego
opracowania, skupimy się zatem na kilku przemilczanych, lub
zafałszowanych kwestiach. Postawimy też kilka niewygodnych pytań, na
które czytelnik może spróbować znaleźć samodzielną odpowiedź. Aby to
było możliwe nie należy zapominać o najprostszym fakcie, a mianowicie że
wolny rynek jest naturalną emanacją działalności człowieka i w niemal
każdej sytuacji tworzy się samoistnie. Zacznijmy więc od początku.
Co to jest inflacja?
Podobno wie to każde dziecko, mamy jednak wątpliwość czy jest to wiedza
dostępna profesorom. Początkowo bowiem Leszek Balcerowicz (fakt, był
wtedy tylko adiunktem) tłumaczył społeczeństwu, że inflacja powstaje
gdy na rynku są niedobory produktów i producenci mogą podnosić ich ceny.
Niby prawda, ale już po dziesięciu latach ten sam Leszek Balcerowicz
(fakt, już jako profesor) tłumaczył, że inflacja powstaje gdy na rynku
jest za dużo pieniędzy i konsumenci mogą płacić więcej za produkty,
których wprawdzie nie brakuje, ale producenci znowu mogą podnosić ich
ceny (zwłaszcza gdy nie mają konkurencji). Niby też prawda, bo obie
definicje są jakby dwiema stronami tego samego problemu i nie mogą
działać w odosobnieniu. Pojawia się jednak drobne pytanie: skąd u licha
na rynku brały się nieprzebrane ilości pieniędzy w początkach
transformacji (rosły bowiem nie tylko ceny, ale i wynagrodzenia), gdy
napływ kapitału zagranicznego był praktycznie zerowy? Czyżby jednak
działała tylko druga część definicji? Czyżby nadmiar pieniądza był
generowany celowo przez NBP i rząd? Powie ktoś, że Balcerowicz właśnie
zaczął dusić inflację. Trudno jednak uznać za sukces obniżenie jej do
kilkudziesięciu procent rocznie. Wygląda raczej na to, że uznano ją za
zjawisko pożyteczne dla wielu, o ile pozostaje w przewidywalnych ryzach,
a Plan Balcerowicza dawał takie gwarancje. Czemu to miało służyć? No
cóż, przy wysokiej inflacji wysokie jest też oprocentowanie depozytów i
kredytów, a to daje szerokie pole do kręcenia lodów..
Bony, dolary, kupię!
Każda wolnorynkowa gospodarka ma wymienialną walutę. Za komuny mieliśmy
kurs oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs
czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego). W czerwcu 1989 roku kurs
czarnorynkowy dolara oscylował w okolicy 1800 starych złotych
(miesięczne wynagrodzenie wynosiło w przeliczeniu ok. 25 dolarów). Potem
zaczęło się istne szaleństwo. Dość powiedzieć, że sięgnęliśmy kursu w
okolicach 4-7 tys. starych złotych, który został przez Leszka
Balcerowicza dodatkowo zdewaluowany do 9500 zł i uznany za sztywny (!)
kurs oficjalny. Jeśli ktoś myśli, że osiągnęliśmy w ten sposób
wymienialność złotówki, to się niestety myli. Wielu odczuło to bardzo
dotkliwie. Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w
NBP. Kurs był ustalany arbitralnie w odniesieniu do jakiegoś koszyka
walut i taka sytuacja trwała do roku 2001, a w pewnym sensie trwa do
dziś (wymienialność złotówki jest raczej kwestią umowy między NBP i
EBC). I tu ocieramy się o odpowiedź na postawione wcześniej pytanie,
skąd u licha te nieprzebrane ilości pieniędzy generujących inflację w
gospodarce niedoboru? Jeśli bowiem NBP w początkowej fazie płaciło
zagranicznym spekulantom walutowym niebotyczne ceny za jednego dolara,
to wystarczyło niewiele owych dolarów żeby zalać rynek coraz mniej
wartymi złotówkami. Skupmy się jednak na naszym bohaterze. Mocą swojego
nazwiska udaje mu się utrzymać niemal stały kurs dolara i marki
niemieckiej przez całą dekadę (po okresie krótkotrwałej hiperinflacji za
jedną markę niemiecką płaciło się z drobnymi wahaniami ok. 2 nowych
złotych, a zarobki oscylują w okolicy 200 DM miesięcznie). Jego
liberalizm nie sięga jednak tak daleko aby uwolnić rynek walut, pytanie
drugie narzuca się zatem samo: Jak nasz niedoszły jeszcze profesor
obliczył wyżej wymieniony kurs wymiany i czy się przy tych wyliczeniach
nie kopnął? Ponieważ pomysłowość polaków nie zna granic, do końca lat
dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają zakaz zakładania rachunków
bankowych za granicą, zakaz przywożenia do kraju większej ilości dewiz i
zakaz brania kredytów walutowych! Mogą brać kredyty w złotówkach…
oprocentowane na ok. 45% w skali roku (stopę ustala podobnie jak dziś
NBP, wówczas pod wodzą naszego dzielnego profesora i znanej skądinąd wybitnej ekonomistki Hanny Gronkiewicz-Waltz).
Oczywiście depozyty i obligacje rządowe też są sowicie oprocentowane,
na ok. 30-40%, co jest zrozumiałe przy szalejącej inflacji (walka trwa,
krew się leje, ale hydra nie ustępuje)… a jeszcze bardziej zrozumiałe,
gdy zestawimy to z niemal stałym kursem niemieckiej marki i prostym
faktem, że za naszą zachodnią granicą hiperinflacja jest zjawiskiem
nieznanym, a kredyty dostaje się od ręki na 3-6% w skali roku..
Mechanizm nr 1 – złoty depozyt.
Kto może (i jest nie tylko pomysłowy, ale nie boi się być gospodarczym
przestępcą lub jest znajomym królika) przywozi do Polski dewizy
pożyczone nielegalnie na zachodzie (na 6%), zamienia na złotówki,
zakłada lokatę (na 40%) i po roku inkasuje czysty zysk na poziomie 30%
(po zaokrągleniu z powodu niewielkich wahań kursowych i kosztów
manipulacyjnych). Oczywiście nikt nie może mieć pewności, że kurs waluty
będzie stabilny. No może prawie nikt, a jak wiadomo „prawie” czyni
wielką różnicę. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce
przedstawicielstwa zagranicznych banków, które są, a jakoby ich wcale
nie było. Niby mają siedziby, szyldy i kadrę zarządzającą (nie trzeba
dodawać skąd biorą się ci „fachowcy”), tylko jakoś „ludności” nie
obsługują. Zajmują się tylko zamianą swoich dewiz (pożyczonych na pewnie
mniej niż 6%) na złotówki i pożyczaniem tych złotówek polskiemu rządowi
na 40%. Leszek Balcerowicz gwarantuje, że nasza gospodarka jest
stabilna… czyli kurs walut prawie stały i inflacja też… tyle że wysoka. I
o to w tym biznesie chodzi!
Mechanizm nr 2 – prywatyzacja za złotówkę.
Jeśli nie jesteś Polakiem i już założyłeś w Polsce bank, to pożyczone na
zachodzie dewizy, możesz bez ryzyka wymienić na złotówki i pożyczyć je
jakiejś fajnej fabryce (np. chemii gospodarczej, typu „Pollena”) na 45%
rocznie. Takie fabryki mają w latach 90-tych ciągłe problemy z powodu
przerostów zatrudnienia i gigantycznych zobowiązań podatkowych (m.in. z
powodu wprowadzonego przez naszego bohatera „popiwku”), mają też wielki
potencjał z uwagi na zwykle monopolistyczną pozycję na rynku. Tu
warianty są dwa. Jeśli zakład spłaca swój kredyt, zarabiamy tylko tyle
co w mechaniźmie nr 1. Możemy jednak zarobić znacznie więcej, jeżeli
nasz kredytobiorca (choć zabrzmi to absurdalnie) jest nierzetelny i z
powodu problemów nie oddaje nam pieniędzy. Teraz bowiem, jako dobry
wujek możemy kupić całą tę fabrykę za 1 zł razem z jego (naszymi)
długami, a potem dogadać się sami ze sobą co do sposobu spłaty.
Oczywiście przed przejęciem majątek fabryki wyceni się na jakieś marne
grosze (w końcu jest nierentowna), a potem dziwnym trafem okaże się, że
sama działka, albo biurowiec są warte fortunę. Może być też tak (jeśli
mamy dobry biznesplan), że zakład produkuje chodliwy towar, a wywalenie
połowy załogi na zbitą mordę zagwarantuje rentowność przedsięwzięcia, w
które nie włożyliśmy ani grosza (dlaczego ani grosza – bo np. przez
pierwsze trzy lata kredytowania zakład wywiązywał się z płacenia
odsetek, czyli oddał nam 120% włożonego kapitału).
Mechanizm nr 3 – zwolnienie z myślenia.
Jeśli nadal nie jesteś Polakiem, ale stosując poprzednie mechanizmy
sprywatyzowałeś sobie jakiś przyjemny zakładzik, to dostajesz dodatkowy
bonus – trzyletnie wakacje podatkowe. Masz pewność, że żaden polski
przedsiębiorca, a tym bardziej zakład państwowy, którego jeszcze nie
przechwyciłeś, nie da rady konkurować z tobą cenami, bo będzie musiał
płacić podatek dochodowy (od osób prawnych ponad 32%), a ty nie! W ten
sposób możesz przejąć kolejne państwowe zakłady, zaskarbiając sobie
wdzięczność kolejnych polskich rządów, którym tak zależy na
prywatyzacji. Oczywiście po trzech latach nadal nie musisz wcale płacić
podatków. Wystarczy, że zmienisz nazwę firmy, albo zamienisz się z
kolegą, który ten sam numer zrobił w innej branży. Możliwości jest
wiele, bo w Polsce pieniądze leżą na ulicy.
Prywatyzacyjne sukcesy.
Trzeba przyznać, że dekada Leszka Balcerowicza obfitowała w
prywatyzacyjne sukcesy. Na przykład wielkim sukcesem prywatyzacji było
na pewno sprzedanie telekomunikacyjnego monopolisty TP SA państwowemu
monopoliście francuskiemu France Telecom. Zaiste prywatyzacja przez
upaństwowienie, w której wielki biznesowy talent objawił niejaki Kulczyk
Jan, bowiem posiadając zaledwie 5% udziałów obsadzał najważniejsze
stanowiska w zarządzie firmy. Wielki ten biznesmen jakoś nie jest
doceniany na Zachodzie, widocznie z powodu żarliwego patriotyzmu
interesy wychodzą mu tylko w Polsce. Następnym sukcesem była sprzedaż
legendarnej firmy „E. Wedel” za 30 mln dolarów łaskawcom z Pepsi. Po
trzech latach zwolnienia podatkowego (wartego znacznie więcej niż 30
mln. dolarów) okazało się, że firma jest warta dla Cadbury prawie
dziesięciokrotnie więcej. No cóż, państwowy właściciel to nawet
porządnie sprzedać nie umie (a może raczej nie umi, bo jest ze WSI).
Sprzedano jednak jeszcze wiele zakładów (takich jak Huta Warszawa,
Walcownia Norblin, WZT Polkolor), które przechodząc kilkakrotnie z rąk
do rąk, wdeptały w ziemię kilkadziesiąt tysięcy pracowników, by w końcu
udowodnić, że największą wartość stanowiła ziemia, na której stały –
sprzedaż firmy tzw. inwestorowi strategicznemu okazywała się bowiem
prawie zawsze wrogim przejęciem przez konkurencję.
Terapia szokowa.
Niektórzy są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów
obecnych z PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w
stanie przeżyć swoich czasów. Junta „generała” Jaruzelskiego staczała
się bezpowrotnie do rynsztoka, ale to nie Leszek profesor Balcerowicz
dokonał transformacji ustrojowej. On tylko próbował ręcznie sterować
nieodwracalnym samoistnym procesem, co przyniosło jedynie
niesprawiedliwy podział majątku narodowego, który zapewne został
uzgodniony w Magdalence. Transformacji dokonaliśmy sami, stając z
łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i
komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc,
uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. Gdybyśmy,
zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej,
zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak
np. RFN po II Wojnie Światowej) – bylibyśmy dziś dużo dalej. Tego
procesu nie możliwe było zatrzymać, bo nie da się zatrzymać lawiny, a to
nie Balcerowicz ją wywołał. Niestety jego sprytny plan zapewnił
„biznesmenom” z WSI, Żemkom i innym Gawronikom nieproporcjonalny udział w
prywatyzacyjnych konfiturach i za to powinni oni ufundować mu co
najmniej kilka nagród Nobla.
Transformacja Leszka Balcerowicza
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stało się jasne, że dalsze dojenie
polskiej gospodarki opisanymi mechanizmami przestaje mieć sens i staje
się nazbyt widoczne. Wówczas nasz bohater przypomina sobie, że jest
liberałem. Z wtorku na piątek (gdzieś tak w roku 2001) pozwala narodowi
zaciągać kredyty walutowe, siłą rzeczy oprocentowane, jak wszędzie na
świecie, na ok. 6% rocznie. Pociąga to za sobą konieczność obniżenia
stopy refinansowej na narodowej walucie do ok. 13%. I nagle okazuje się,
że również inflacja przestaje dokuczać polskiemu rynkowi. Jest prawie
normalnie… ale prawie czyni wielką różnicę. Nie zmieniono bowiem jednego
– nadal nie mamy wolnego rynku walutowego. Możemy wprawdzie wymienić
złotówki w zagranicznych bankach, ale nie oznacza to, że zmieniono
mechanizm ustalania kursu. Nadal jest on sztuczny i nie mający
odniesienia do rynku (zachodnie banki zwracają polskie złotówki do NBP).
Dowody na to są aż nadto widoczne. Po pierwsze, kurs Euro od prawie
dziesięciu lat nie zmienił się (ok. 4,20 zł), a podobno nasza gospodarka
rozwija się szybciej niż inne gospodarki europejskie. Powie ktoś, że
jednak były wahania, zwłaszcza w roku 2007 i 2008. Tylko, że te wahania
dowodzą właśnie braku rynku. Wystarczył bowiem napływ kilku miliardów
Euro, aby złotówka umocniła się o 20% (do 3,3 zł) na przestrzeni kilku
zaledwie miesięcy. Aby tego uniknąć należałoby dodrukować trochę
banknotów… jednak lata dziewięćdziesiąte minęły i obowiązują nas
normalne unijne standardy. O ile jednak co do kursu można dogadać się z
EBC, o tyle fundusze spekulacyjne mają w nosie takie ustalenia i kierują
się jedynie zyskiem… ale to już zupełnie inna historia.
prof. dr Andrzej Fidelis”
PODZIEL SIĘ - NIE DAJMY IM TRIUMFOWAĆ, WALCZ I TY!
Dodaj do ulubionych:
Bądź pierwszą osobą, która doda ten wpis do listy ulubionych.
Opublikowany w ekonomia kryzys gospodarczy, polityczne szambo, Przedwiośnie, sprawy Polski | Otagowane: ciemnota katolicka, dzika prywatyzacja, ekonomia, katolickie wychowanie, katolicy, katolicyzm, Kościół katolicki w Polsce, kryzys gospodarczy, małe zarobki Polaków, młodzież, nie wychylaj się przed szereg, niewolnictwo w Polsce, oszołomstwo, oszołomy, pensje Polaków, plan Balcerowicza, pokorne cielę dwie matki ssie, prywatyzacja, rodzina, skala niewolnictwa w Polsce, sytuacja ekonomiczna Polakó, sytuacja materialna Polaków, wtrącanie się kościoła do polityki, wychowanie dzieci, zarobki Polaków | Komentarzy: 6 »
GRZECH CZY KUREWSTWO?
“Premier Tusk, patetycznie, niczym Hamlet, zadaje pytanie o najwyższym
ciężarze gatunkowym: „Czy jest z mojej strony grzechem, że nie było to
[podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat – przyp. JS] przedmiotem
kampanii wyborczej?” I sam sobie odpowiada: „Być może jest to grzech”.
Jednak nie posypuje głowy popiołem, tylko tłumaczy: „Nie znam partii
politycznej /…/ która z propozycji bardzo trudnej, która nie zyskuje
akceptacji przygniatającej większości obywateli, robi hasło wyborcze.”
Wypada pomóc premierowi w rozwiązaniu postawionego przezeń problemu
moralnego. Grzech jest pojęciem religijnym, oznaczającym przekroczenie
konkretnych norm moralnych i religijnych. Według Tomasza z Akwinu
„grzech to powiedzenie, uczynienie lub pożądanie czegoś przeciwnego
prawu wiecznemu, czyli zachowanie, które niszczy ludzkie życie, jego
godność i znaczenie”. Premier pożąda wyższego wieku emerytalnego,
zwłaszcza kobiet. Dowodzi to jego heteroseksualnej orientacji, czyli w
Kościele ma plus. Ponieważ dotychczasowy wiek przechodzenia na emeryturę
nie jest bynajmniej prawem wiecznym, a nowy zasadniczo „nie niszczy
życia, jego godności i znaczenia” o grzechu w rozumieniu tomistycznym
nie może być mowy.
Może zatem mamy do czynienia z którymś z 12 grzechów wymienianych w
Nowym Testamencie i przez ojców apostolskich. Na pewno nie są to,
zabójstwo, bałwochwalstwo, magia, kradzież, zawiść ani pijaństwo i
nieumiarkowanie. Najprostszym skojarzeniem jest kłamstwo, ale pasują i
inne grzechy: nieczystość – w znaczeniu pożądliwości dobrego wyniku
wyborczego, chciwość (wyborczych głosów), złość – w znaczeniu
wprowadzania w błąd lub pycha – rozumiana jako arogancja.
Jednak uwzględniając dotychczasowe postępowanie premiera Tuska,
najbardziej pasuje grzech niestałości i głupoty. Premier zawsze zmieniał
zdanie w każdej sprawie i praktycznie tylko własnej niestałości jest
wierny. Finansowanie in vitro z budżetu, kastrowanie pedofilów, zachwyt
nad umową ACTA to tylko najbardziej spektakularne przykłady zmiany
premierowskiego zdania.
Na głupotę zakrawa rozpatrywanie w kategoriach grzechu głoszenia czego
innego w kampanii wyborczej, a czego innego po wygranych wyborach. Jest
to bowiem nie grzech, ale zwyczajne kurewstwo.”
Komentarz Jarek Kefir:Jak najbardziej jest to grzech w kategoriach
religijnych, jak i łajdactwo w kategoriach moralnych. Ba, należy tu
powiedzieć, że mamy do czynienia z planem fizycznej eksterminacji narodu
polskiego. Gdyż jak nazwać takie działania w państwie, gdzie co czwarty
młody człowiek, często po studiach, nie ma pracy? Powiedzcie, kto
zatrudni 67 letniego dziadka, albo 60-cio letnią babcię? Nawet, jeśli
znajdą zatrudnienie, to jaka będzie pensja – prawdopodobnie niska, i
jaka jakość ich pracy – przecież 67-cio letni człowiek będzie schorowany
i styrany czterema dekadami pracy po 12 godzin na dobę. Poza tym, jak
rząd założy, że do wieku emerytalnego potrzeba 40 lat pracy – to
powstaje kolejny konflikt interesów. Otóż dziś, w dobie bezrobocia, aby
te czterdzieści lat przepracować, trzeba by było przechodzić na
emeryturę w wieku 100 lat! Przerwy w pracy spowodują, że prawie nikt nie
dożyje wieku emerytalnego, bo nie osiągnie tych 40 lat pracy. Dodać
należy, że kobiety mają częste przerwy ze względu na wychowanie dzieci.
Kolejnym ewidentnym łajdactwem rządu PO PSL jest to, że podwyższa
się wiek obu płciom do 67 roku życia – mężczyznom o 2 lata, kobietom o 7
lat. Jakie będą tego rezultaty? Przede wszystkim odetnie to kobiety od
świadczeń emerytalnych na trwałe. Kobiety mają mniejsze szanse na rynku
pracy, częściej padają ofiarą zwolnień, biorą także urlopy
macierzyńskie, i czasami w ogóle nie wracają do pracy po takim urlopie.
Poza tym, żyją przeciętnie dziesięć lat dłużej niż mężczyźni, dlatego
odcięcie ich od emerytur jest podle zaplanowaną perfidią.
—-
A teraz tłumaczenie artykułu z gazety
The Guardian. Z Polskiej biedy i Polskich zarobków w wysokości 200 euro
na miesiąc, śmieją się w całej Europie. Przez rządy jesteśmy
wystawieni na totalne pośmiewisko. Polak-dziad, Polak-złodziej,
Polak-katolik, Polak-bandzior, to obecnie prężnie funkcjonujące
stereotypy w krajach, gdzie emigracja z Polski jest duża. Do tego
dojdzie stereotyp Polaka-truciciela, ale o tym w dalszej części tekstu.
cyt. “Rząd w Polsce wydał mnóstwo pieniędzy na edukację młodych
ludzi, ale może im zaoferować jedynie gorszej jakości pracę. W
rzeczywistości państwo cieszy się z ich emigracji.
Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają na ogół więcej dzieci, niż
ich młode rodaczki przebywające w kraju. Kiedy kilka miesięcy temu ta
informacja została ujawniona przez największy polski dziennik, Gazetę
Wyborczą, okazała się ona wielkim, choć niezupełnie nieoczekiwanym,
zaskoczeniem.
W wielu komentarzach odwoływano się do głębokiej przepaści, jaka
istnieje pomiędzy publicznymi dysputami, a naszymi realiami społecznymi.
Zachód miał być liberalny, nawet rozpustny, a więc z tego powodu
niezwykle niebezpiecznym i niemoralnym miejscem dla młodych ludzi. Ale
dzieci? One nie pasują do tego opisu. Co kilka tygodni jakiś
konserwatywny polityk podnosi alarm w sprawie katastrofalnej sytuacji
demograficznej w kraju. Kobiety w Polsce mają przeciętnie zaledwie 1,23
dzieci, co jest bardzo złą wiadomością dla przyszłości kraju.
Niski wskaźnik liczby urodzeń tłumaczno głównie ideologią. Obwiniono
hedonizm młodego pokolenia, liberalną oraz przeseksualizowaną kulturę
pop oraz brak patriotyzmu wśród młodych ludzi. Kiedy więc okazało się,
że rzeczywiste powody mogą być dużo bardziej prozaiczne, jak pomoc
społeczna poniżej normy, niewystarczająca i często niedostępna opieka
lekarska, brak pracy dla rodziców oraz przedszkól dla dzieci, czy wysoki
koszt mieszkań, te komentarze nieco przycichły. W dodatku fakt, że
Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają więcej dzieci, niż imigranci z
Bangladeszu, posłużył za przykład potężnej porażki polityki społecznej w
ojczyźnie.
Niewygodna prawda jest taka, że najbardziej wyedukowane pokolenie w
historii Polski, bo ponad połowa 25-latków ukończyła studia, musi
zadowolić się niezwykle trudnym rynkiem pracy. Nie jest to spowodowane
wyłącznie globalnym kryzysem ekonomicznym. Polska doświadczyła jedynie
okresu powolniejszego rozwoju, a nie spadku PKB. Pomimo tego, przyszłość
dla większości młodych Polaków nie jawi się różowych barwach. Naród,
który wydał dużo pieniędzy na ich edukację nie potrzebuje ich na rynku
pracy, ani nie ma pojęcia co z nimi zrobić. Oficjalna stopa bezrobocia
wśród absolwentów studiów oscyluje wokół 20%. Ci, którym uda się dostać
pracę są równie sfrustrowani, bo czują, że pracują poniżej swoich
kwalifikacji, często w tak zwanych ‘McJobs’, bez ustalonej ścieżki
kariery.
Bardzo często też, aby uniknąć płacenia podatków muszą zdobywać znaczną
część swojego wynagrodzenia nieoficjalnie, co utrudnia, na przykład,
otrzymanie kredytu mieszkaniowego. Nie ma również praktycznie żadnej
gwarancji stałego zatrudnienia, a pracodawcy czują, że jest to bardziej
rynek kupującego i uważają, że zawsze mogą znaleźć lepszego (czytaj:
bardziej uległego) pracownika. Z oporem zatrudniają, z chęcią zwalniają.
Dla większości mieszkańców Europy Zachodniej jest to dobrze znany
obraz. W Hiszpanii stopień bezrobocia wśród tych, którzy ukończyli
studia jest dwa razy większy niż w Polsce. Tym, co odróżnia Polskę, jest
wyższy poziom emigracji oraz kompletny brak ruchów protestacyjnych, co
sprawia, że politycy milczą w tej kwestii lub też udzielają pokrętnych
ideologicznych wyjaśnień.
Częścią problemu jest struktrura. W takim kraju jak Polska, w którym
wykorzystuje się tradycyjne rozwiązania techniczne oraz który jest
zdominowany przez małe, rodzinne firmy, jest bardzo niewiele pracy dla
wykształconych ludzi.
Prawdopodobnie najbardziej naglącą sprawą jest nasz nieudolny rząd oraz
jego starzejąca się oraz nieskładna klasa polityczna. Dwie z
największych politycznych partii w Polsce prowadzone są przez 50,
60-letnich mężczyzn, którzy dorastali pośród walki z komunizmem.
Składają oni gołosłowne deklaracje zwalczenia problemów młodych i na tym
się kończy.
Rozwiązania jakie państwo może zaoferować, jak obniżki podatków dla
pracodawców zatrudniających absolwentów, są również żałośnie
nieprzydatne. Aparat państwowy jest nadmiernie rozrośnięty oraz słynie
ze swojej nieskuteczności. Rząd przyznał niedawno, że wpłata 50 złotych
na opiekę społeczną kosztuje około 100 złotych z wydatków
administracyjnych. Nie dziwne więc, że brakuje pieniędzy na programy
społeczne przeznaczone dla młodych. Nie dziwne tym bardziej, że
wyjeżdżają oni z Polski. Według ostatnich badań z 2009 roku, 1,8 do 2,4
milionów Polaków, w większości młodych, pracowało za granicą. Pomimo
kryzysu na zachodzie nie zanosi się na to, aby mieli wrócić.
Nasi politycy mogą mówić ”nie chcemy, aby nasza młodzież przebywała
Londynie, chcemy ich w Polsce”. W rzeczywistości, za każdym razem kiedy
tak mówią oddychają z ulgą. Cieszą się, że młodzi ludzie wyjechali:
żadnych protestów, żadnych przestępstw, żadnych problemów. A niektórzy z
nich nawet wysyłają pieniądze do domu.”
karina
—-
cyt. “
ZA GRANICAMI ZIELONEJ
WYSPY TUSKA KIPI, WISI W POWIETRZU ZAKAZ IMPORTU POLSKICH WYROBÓW KTÓRE
ZAWIERAJĄ CHOĆBY ŚLADOWE ILOŚCI SOLI SPOŻYWCZEJ!
OTO PRZYKŁADOWE TYTUŁY ART. W PRASIE – EUROPEJSKIEJ I NIE TYLKO
”POLSCY MORDERCY“
“POLACY CHCIELI WYTRUĆ EUROPĘ”
”POLSKI RAK NA EKSPORT”
I WIELE WIELE INNYCH..
MEDIA OPISUJĄCE AFERĘ WYRAŹNIE SUGERUJĄ ŻE NIE MOGŁO SIE TO ODBYWAĆ BEZ
WIEDZY POLSKICH POLITYKÓW, URZĘDNIKÓW, PONIEWAŻ SKALA JAK I OKRES
TRWANIA TEGO PROCEDERU JEST GIGANTYCZNA I NIE BYŁA BY W STANIE TEGO
UKRYĆ JAKAŚ ZWYKŁA GRUPA PRZESTĘPCZA (media zachodnie nie zdają sobie
sprawy ze w III RP władzę dzierżą właśnie typy szemrane).
Zatem o czym wy tu nie wiecie i żyjecie w nieświadomości:
1. ROSJA BADA SPRAWĘ NA PEWNO WYDA ZAKAZ IMPORTU ŻYWNOŚCI Z POLSKI
2. UNIA EUROPEJSKA JAK WYŻEJ.
3. SPRZEDAŻ POLSKICH PRODUKTÓW SPOŻYWCZYCH NP W UK SPADŁA O OKOŁO 30 % W SIECIACH HANDLOWYCH
4. SKLEPY SPOŻYWCZE W STREFIE PRZYGRANICZA POLSKO – NIEMIECKIEGO LICZĄ STRATY, OKOŁO 50% MNIEJ KLIENTÓW ZZA ODRY.
OCZYWIŚCIE PRZY TEJ OKAZJI DOSTANIE SIĘ TEŻ RYNKOWI ŚWIEŻYCH OWOCÓW I WARZYW – to norma.
LEKARZE ONKOLODZY PROSZENI W MEDIACH O WYPOWIEDZI NA TEMAT DŁUGOTRWAŁEGO
SKAŻANIA ORGANIZMU ZWIĄZKAMI KTÓRE SĄ ZAWARTE W POLSKIEJ “SOLI”
WYDAJĄ JEDNOZNACZNE OPINIE, ZE POLSKIE PRODUKTY SĄ JEDNYM Z GŁÓWNYCH
POWODÓW WYSTĘPOWANIA ZACHOROWAŃ NOWOTWOROWYCH W EUROPIE ZACHODNIEJ!
OPINIE SĄ DRASTYCZNE – “POLACY WINNI LAWINOWEMU WZROSTOWI ZAPADANIA NA CHOROBY NOWOTWOROWE”
źródło
Polska sól – afera solna:
-sól dosypywano oficjalnie kilkanaście lat, od lat 90-tych XX wieku, a nieoficjalnie – nikt nie wie;
-taki proceder nie mógł przejść bez akceptacji elit politycznych, pseudo
biznesowych, mafijnych. Skala tego procederu jest za duża.
-sól przemysłowa która trafiała na polskie stoły, to nie była “trochę
zanieczyszczona” sól z kopalń, jak twierdzą łże autorytety z
kurwimediów. Już zaczęła się kampania mająca rzekomo “uświadomić”
społeczeństwo, że trzeba wpierdolić kilogram tej skażonej soli, by
cokolwiek się stało. To oczywista nieprawda choćby z tego względu, że
skażona sól trafia na polskie stoły prawdopodobnie od 1989 roku.
-do produkcji komponentów chlorowych w zakładach przemysłowych, potrzeba
ogromnej ilości soli z kopalń. Sól ta, wraz z innymi toksycznymi
składnikami jest wsypywana do wielkich reaktorów syntezy chemicznej.
Jednak po wyprodukowaniu komponentów chlorowych dla przemysłu ciężkiego i
chemicznego, wiele soli jest nie przereagowana, i zostaje w tych
kadziach-reaktorach. Co się dzieje z tą solą? Jest ona odzyskiwana i…
trafia na nasze stoły jako sól spożywcza! Sól z reaktorów chemicznych
jest zanieczyszczona różnymi chemicznymi odpadami poprodukcyjnymi,
resztkami związków chlorowych i sodowych, i innymi. Chemia to jedno z
moich zainteresowań i dobrze wiem, że reakcja chemiczna nie polega na:
“5x + 5y = 10z” – tak łatwo nie ma. Nie da się przeprowadzić reakcji,
która byłaby w 100% wydajna. Zawsze zostają jakieś odpady,
zanieczyszczenia, resztki chemicznych katalizatorów, np kwasu
siarkowego, często używanego w reaktorach chemicznych.
-kolejnym skażeniem soli przemysłowej są dioksyny. Dioksyny to
najbardziej niebezpieczne związki na Ziemi, tuż obok ekstremalnie
zabójczego plutonu i neptunu, emiterów promieniowania alfa. W porównaniu
do dioksyn, typowe trucizny są mało szkodliwe. Dioksyny nie zabijają od
razu, bo ich stężenie jest i tak niewielkie. Za to przyjmowane latami,
powodują nowotwory, choroby płuc i układu krążenia, i w końcu – zgon po
kilkunastu lub kilkudziesięciu latach ekspozycji. Tak naprawdę nikt nie
badał wpływu dioksyn na organizm człowieka, nikt nie wie, jaka jest ich
dawka śmiertelna. Wiadomo tyle, że dioksyny kumulują się latami, i
latami czekają, aż osiągną odpowiedni poziom do nowotworzenia czy
uśmiercenia człowieka.
Polski alkohol, polskie soki:
-w celu zabarwienia piwa na żółto używa się żółci zwierząt, często zwierząt chorych;
-do piwa dolewany jest alkohol przemysłowy, albo spirytus pochodzący z przemytu, często skażony metanolem i metalami ciężkimi;
-całego procederu pilnuje mafia na zlecenie śmietanki
towarzysko-polityczno-biznesowej. Gdyż mafia, biznes i polityka to
jedność;
-do produkcji piwa pasteryzowanego w ogóle nie używa się chmielu – są to
oranżadki z zaprawą jęczmienną i aromatem chmielowym. Dzisiejsze piwo,
po konsolidacji tego rynku przez koncerny-pijawki, nie jest już w ogóle
piwem, ale jakimś dziwnym syntetykiem z mnóstwem zanieczyszczeń
chemicznych i biologicznych. Nawet alkohol do tego piwa nie jest
produkowany w browarach, tylko jest dolewany z wielkich kanistrów
(alkohol przemysłowy) lub z alkoholu z przemytu;
-wyszło niedawno na jaw, że browar w Żywcu używa, zamiast wody
źródlanej, mocno zanieczyszczonej wody z takiego jeziora-bajora koło
miasta Żywiec. Woda ta jest zanieczyszczona przez szamba i okoliczne
zakłady przemysłowe. Jak jest w innych browarach – tego nie wiadomo, ale
raczej jest podobnie. W najlepszym wypadku jest to czysta kranówka.
-piwo w knajpach, pubach i innych mordowniach, z beczek, jest często
rozwadniane, zaś w celu dodania mu odpowiedniej mocy, wlewa się do
beczki odpowiednią ilość spirytusu z przemytu. Afera spirytusowa to
kolejna wielka afera, która wkrótce może wyjść na jaw.
-polskie soki. Otóż nie wiadomo z czego są produkowane, jakie świństwo
tam ładują. W najlepszym razie są to sztuczne barwniki i aromaty. Gdyby
soki naprawdę były produkowane z naturalnych produktów, to wokół
zakładów produkcyjnych musiałyby być olbrzymie hałdy wytłoków z owoców,
czyli resztek owoców. Tak jednak nie jest.