WSTĘP.
Russia marks Victory Day with a military parade on Red Square in Moscow
Jak już mówiłem, obce łotry i zdrajcy nie odpowiadają za los
naszej Ojczyzny. Oni odpowiadają za swoje państwa i narody. Za los
Polski jesteśmy odpowiedzialni my sami. To w Polakach tkwi źródło
obecnego stanu rzeczy. Popatrzcie na Greków. Jeden
z kabareciarzy powiedział, że Grecy dopiero kilka dni mieli takie
szambo, z jakim my mamy do czynienia całe życie. I od razu
zaprotestowali. Nie bali się wyjść na ulicę i zawalczyć.
W Polsce także są protesty, z tym, że u nas protestują przede wszystkim młodzi ludzie. Ludzie starsi siedzą pozamykani w swoich domach, bojąc się wziąć udziału w demonstracjach, w Polskim Przedwiośniu. Ci starsi ludzie przeważnie czekają emerytury wynoszącej maksimum 1200 złotych, albo patrzą, jakby tu uszczknąć z koryta coś dla siebie.
Skąd się bierze takie rozwarstwienie? Przede wszystkim, starsi ludzie są po praniu mózgu. Byli oni wychowywani w uległości wobec wszystkiego, czołobitności wszystkiemu i pokorze wobec wszystkiego. Czy jednak to jest usprawiedliwieniem dla tchórzostwa?
Moje pokolenie także miało robione to specyficzne pranie mózgu. Jednak w moim pokoleniu obserwujemy zmierzch średniowiecznego katolicyzmu i katolickiego modelu wychowania. Co pozostaje w zamian? Przecież życie nie znosi próżni.
———-
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, zagłosuj tam:
———-
I tak: rolę księdza przejął ekspert z TV, lekarz, itp
Rolę spowiedzi przejęła psychoanaliza, której podstawy wymyślił psychopata i sekciarz, Freud.Zaś jeśli chodzi o katolickie wychowanie, i katolicki model ciemnoty, przejęło ją przeświadczenie, że na nic nie mamy wpływu. Ludzie tacy, wychowani w ciemnocie i zabobonie, trącą tym przez całe życie. Mówią, że wolą się zająć sprawami, na które mają rzeczywisty wpływ, że nie obchodzi ich to, że ideami rachunków nie opłacą. Jak słusznie zauważył mój znajomy na jednym z portali: są to na ogół kobiety, i zrzędzą o różne rzeczy – o bezrobocie, o wredne koleżanki z pracy, o zwalnianie pracowników i zamykanie przedsiębiorstw. I na takich bezproduktywnych rozważaniach upływa bardzo dużo czasu wolnego, którego oni podobno nie mają. Do tego doliczmy czas na oglądanie seriali, telenowel, dzienników, teleturniejów, kryminałów, i innych tego typu odmóżdżających gniotów z TV.
Podsumowując: ciemnota jaka była, taka została. Jednak trzeba przyznać, że za czasów komunizmu, za czasów nieociosanego bogoojczyźnianego katolicyzmu, społeczeństwo polskie było społeczeństwem idei, społeczeństwem walki. Wiele razy wychodziliśmy na ulicę, z otwartą przyłbicą. Nie było takiej demoralizacji i powszechnego zezwierzęcenia jaka jest teraz. To już nie jest zwykły marazm spowodowany jakimś tam “kryzysem”, który jest tylko wymysłem bankierów i rządzących. Można i trzeba mówić już o totalnym zezwierzęceniu naszego narodu, gdzie zaczyna być to niebezpieczne dla tegoż narodu. Dzięki filozofii ciemnoty typu: “pokorne cielę dwie matki ssie” czy: “jak sobie pościelesz tak się wyśpisz” – tłumiony w zarodku jest nasz opór.Zawsze podejmowany jest krzyk, że państwo ingeruje w wychowanie dzieci i że jest to karygodne. Zgadzam się z tym. Jednak prawie nikt nie drze szat, że kościół katolicki i ogólnie dulszczyzna także mają niemały wpływ na wychowanie młodego pokolenia. Kościół katolicki lubi także zaglądać ludziom do sypialni. Dlaczego tak się dzieje?
Bowiem wolność człowieka, społeczeństwa, narodu – zaczyna się właśnie w sypialni i w wychowaniu dzieci. Jeśli ludzie będą szczęśliwi w sferze ars amandi, to będą też wolni. Jeśli nie będą wciskać dzieciom ciemnoty, dulszczyzny i zabobonu, to młode generacje będą wolne. Polska będzie wolna.
Wbrew bogoojczyźnianemu bełkotowi, kościół katolicki wcale nie chce, by Polska była wolna, niepodległa. Watykan chce ślepego poddaństwa organów państwowych i totalnego zniewolenia swoich owieczek. Polskie kwoki (kury domowe) wychowują kolejne pokolenia z przetrąconym kręgosłupem. Zauważcie jedno: nikt nie uczy dzieci następujących rzeczy:
-”jesteś wartościowym człowiekiem, znaj swoją wartość”;
-”nie bój się walczyć, nie bój się żyć, nie bój się sięgać gwiazd”;
-”sam wytaczaj sobie szlaki, nie bądź poddanym żadnego człowieka”;
Zamiast tego wciska się nam bogoojczyźnianą ciemnotę o pokornym cielęciu, o potrzebie posłuszeństwa i nie wychylania się przed szereg. No normalnie filozofia wprost do powstania nowych obozów koncentracyjnych, dla tego typu odmóżdżonych owieczek.
http://www.youtube.com/watch?v=mvlEzFOlC4Y
http://www.youtube.com/watch?v=_YJVO6jPaR0&feature=fvwp&NR=1
cyt. “Minister Finansów Jacek Rostowski zaplanował sprytny skok na kasę obywateli. Każda kobieta urodzona po 1974 roku straci na reformie emerytalnej ok. 350 tysięcy złotych i to pomimo otrzymania wyższej emerytury.
W swojej bezczelności brudnozębny magister uznał, że tylko on potrafi liczyć i że wszystko co policzy zostanie przyjęte na wiarę. W tabeli opublikowanej na stronach Rady Ministrów, próbuje się przekonać maluczkich, a raczej maluczkie, że przechodząc o 7 lat później na emeryturę, dostaną o 70% wyższe świadczenia. My przedstawiamy drugą, tajną część tej tabeli, z której wynika że Skarb Państwa odniesie kolosalne korzyści na wydłużeniu wieku emerytalnego (i to już od pierwszego miesiąca), a rzekome wyższe wynagrodzenia zostaną sfinansowane z jedynie ułamka odsetek od ukradzionego nam kapitału.
Obliczenie jest proste. Każdy miesiąc późniejszego wypłacania emerytury, to czysty pieniądz pozostający na rachunku ZUS. Przez 7 lat uzbiera się tego 163 534,80 zł. Jeśli kobieta będzie w tym czasie pracować (strach pomyśleć co będzie, jeśli nie), to odprowadzi w postaci składek na ZUS (bez składki zdrowotnej) ok. 148 tys. złotych, co daje razem 312 106,99 zł kapitału pozostającego w dyspozycji Zakładu Utylizacji Staruszków (ZUS). Gdyby za ten kapitał kupić obligacje Skarbu Państwa, lub umieścić je na przeciętnie oprocentowanej lokacie długoterminowej (ok. 6,5% w skali roku), to miesięcznie uzyskiwalibyśmy 1690,58 zł samych odsetek. Tymczasem magister Rostowski proponuje nam podwyższenie emerytury o… 1471,03 zł. Można powiedzieć, że łaski nie robi, a nawet że próbuje ukraść nam każdego miesiąca 219,55 zł. Jeśli pomnożyć tę ukradzioną różnicę przez średni okres wypłacania emerytury (15 lat, do 82 roku życia) to uzbiera się 39 518,91 zł.
Teraz już dobrze widać, że każda kobieta umierając w wieku 82 lat lub później, pozostawi w ZUS ponad 350 tysięcy złotych, których nie dostaną jej spadkobiercy, a umierając przed terminem zostanie ograbiona nie tylko z ponad 300 tysięcy złotych, ale również z tzw. spokojnej starości.
Czy takie plany rządu można nazwać inaczej niż grabieżą zuchwałą dokonaną ze szczególnym okrucieństwem? Mnożąc ją przez miliony poszkodowanych kobiet i mężczyzn zobaczymy skalę tego złodziejstwa.Tymczasem premier Donald Tusk, popierany przez ujadaczy z Gazety Wyborczej, mówi że nie można zrobić referendum w tej sprawie, bo naród jest głupi i zawsze odpowie, że nie chce pracować dłużej . Skoro jednak Donald jest mądry i wie, że koniecznie trzeba pracować do 67 roku życia, to może inni też mają jakiś olej w głowie? Może nie chcą tej reformy, bo widzą, że zostaną oszukani i może woleliby pracować krócej mimo niższych emerytur? Buta i arogancja tego człowieka jest porażająca. Widać uważa on, że wybrały go jakieś skończone debile, które nie rozumieją jego geniuszu. Szkoda, że nie przedstawił nam swoich pomysłów przed wyborami. Szkoda, że wtedy nie mówił o podniesieniu wieku emerytalnego, o zmianie refundacji leków, o burdelu na kolei, o katastrofie na budowach autostrad i o tym że będzie podpisywał zagraniczne umowy bez czytania i bez zastanowienia (vide: ACTA i Eurostat).
Dlaczego Rosja i Niemcy klepią Tuska po plecach?
Egalitaryzm dla frajerów.“
cyt. “Według badań opublikowanych ostatnio przez różne instytucje międzynarodowe Polska jest krajem o wysokim stopniu ubóstwa i wielkich ograniczeniach wolności gospodarczej. Wbrew jednak lansowanej przez elity tezie o tym, że zawdzięczamy to wyłącznie mizerii intelektualnej obywateli, okazuje się że nasza produktywność jest na najwyższym światowym poziomie. Oto kilka niezaprzeczalnych faktów:
Według OECD co piąte polskie dziecko jest ubogie! W porównaniu do innych krajów OECD Polska wypada najgorzej pod względem sytuacji materialnej i mieszkaniowej. Jak wynika z raportu, przeciętny dochód rodziny w Polsce należy do najniższych wśród krajów OECD, a ponad 21 proc. polskich dzieci żyje poniżej granicy ubóstwa (przy średniej wynoszącej ok. 12 proc.). Polska wydaje też mało na dzieci – średnio 43,7 tys. dolarów w ciągu całego dzieciństwa, podczas gdy Norwegia, która najwyżej uplasowała się w tym rankingu, wydaje 204,2 tys. dolarów. Gorzej jest tylko w Meksyku.
OECD podkreśla, że poziom dzietności w Polsce jest dość niski i nie podnosi się w ostatnich latach – całkowity wskaźnik dzietności w 2008 r. wyniósł 1,39 (liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę) – przy średniej 1,71, podczas gdy wskaźnik zapewniający zastępowalność pokoleń wynosi 2,1.
Polska jest sklasyfikowana na 71 miejscu na świecie pod względem wolności gospodarczej – odnotowuje “Puls Biznesu”, powołując się na najnowszy ranking Heritage Foundation na 2010 r. Gazeta zauważa, że kraj rządzony przez liberalną Platformę Obywatelską jest daleko w tyle nawet za takimi “potęgami” gospodarczymi, jak Gruzja, Botswana, Urugwaj, Peru czy Kostaryka. Obiecywano nam drugą Irlandię, a ledwo wyprzedzamy Ugandę, Namibię, Kirgizję czy Paragwaj.
Dlaczego zatem jest tak, że mimo ogromnej społecznej aktywności, mimo operatywności i chęci do pracy, mimo 20 lat kapitalistycznej transformacji pozostajemy ekonomicznymi rozbitkami europy, dryfującymi w zalewie nędzy wraz z krajami, które sami uważamy za siedlisko lenistwa i indolencji. Odpowiedź jest prosta i zna ją każdy emigrant. Normalni ludzie starają się zarabiać tam gdzie płace są wysokie, a wydawać tam gdzie ceny są niskie (lub przynajmniej adekwatne do zarobków). Taki komfort mogą zapewnić swoim rodzinom właśnie emigranci, ale jest to okupione wieloma wyrzeczeniami. Tymczasem większa część naszego społeczeństwa zmuszona jest pracować tam, czy raczej tu gdzie płacą mało (średnio pięciokrotnie mniej), a wydawać tam gdzie jest potwornie drogo, bo ceny w Polsce nie odbiegają od cen Zachodnich (a nawet je przewyższają). Trzeba mieć zaiste ułańską fantazję, żeby kupować produkty na Zachodzie, zarabiając jak na Wschodzie. Wyobraźmy sobie na przykład, że oferujemy jakiemuś Niemcowi benzynę po 4 Euro, a podrzędnej marki samochód za 50 tys. Euro (tak, Euro, nie złotówek) – pewnie ze zdumienia nie byłby w stanie popukać się w głowę. Dla odmiany, żeby uzmysłowić sobie poziom cen, jakie Niemiec widzi w swoim sklepie, wyobraźmy sobie, że przy naszych obecnych zarobkach (liczonych w złotych) wchodzimy do sklepu i widzimy, że masło kosztuje 50 groszy, kilogram szynki 6 złotych, a telewizor LCD 42” jest w cenie 700 zł. Do tego możemy zaplanować kupno nowego Opla za 10 tys. zł, a benzyna do niego będzie kosztowała zaledwie 1,2 zł. Miło? Dlaczego zatem tak nie jest? Dlaczego zmusza się nas do niewolniczej pracy za miskę zupy? Bo jak inaczej ocenić fakt, że 70% naszych dochodów wydajemy na żywność?
Odpowiedź na te pytania jest złożona, ale na poziomie państwa i polityki daje się streścić w jednym zdaniu: Przyczyną jest to, że rządzące nami przez 20 lat elity, mniej lub bardziej świadomie dopuściły do tego, żeby dzisiejszy kurs wymiany walut oscylował w okolicy 4 zł za 1 Euro.
Dzisiaj każdy „myślący” człowiek powie, że kurs naszej waluty jest przecież płynny i ustala się w wyniku wolnej gry rynkowej, a NBP nie musi nawet interweniować w obronie wyznaczonego parytetu (swoją drogą wyznaczonego metodą decyzji Prezesa, a nie rynku). To bezsprzecznie prawda, ale kurs nie został wyznaczony wczoraj, ani przedwczoraj, ale kształtował się od początku lat dziewięćdziesiątych – tyle że przez pierwszą dekadę nie miało to nic wspólnego z wolną grą rynkową. Początkowo bowiem, kurs wyznaczony był arbitralnie przez Leszka Balcerowicza na poziomie 9.500 starych złotych za dolara (dzisiejsze 95 groszy), jako kurs sztywny, który później stopniowo uelastyczniano (przy jednoczesnej błyskawicznej deprecjacji spowodowanej inflacją, której przyczyną był nadmierny dodruk pieniądza). Owa elastyczność nie miała jednak nic wspólnego wolnym rynkiem walutowym. Było to nadal ręczne sterowanie mające zapewnić finansową wydolność budżetu, atrakcyjność obligacji, spłatę zadłużenia zagranicznego i płynną wyprzedaż firm państwowych. Mimo, że wiele z tych celów miało swoje realne uzasadnienie – taka nierynkowa polityka kursowa prowadzona w niby rynkowej gospodarce spowodowała, że w ciągu dekady powstała sieć powiązań ekonomicznych, które utrwaliły psychologiczny kurs złotówki na dzisiejszym poziomie (osiągnęliśmy go już w roku 1995) i jego stopniowe uwalnianie od roku 1998 nie mogło już niczego zmienić, bez naruszenia interesów międzynarodowych instytucji walutowych – dla nich bowiem zachowanie status quo było najlepsze.I tu dotykamy najistotniejszej kwestii – dla kogo obecny kurs jest dobry? Można zapewne wskazać wielu beneficjentów (pierwsi to eksporterzy), z cała pewnością nie jest nim jednak polski pracownik, który za przepracowane tak samo jak Niemiec, czy Francuz 8 godzin, otrzymuje nie 20% mniej, nie połowę, ale zaledwie 1/5 ich wynagrodzenia. To właśnie jest realny obraz stwierdzenia, że za transformację najwięcej zapłacili pracownicy. A będą płacić jeszcze ich dzieci i wnuki.”
cyt. “Niedawno minęła któraśtam rocznica czegoś, co w powszechnej świadomości funkcjonuje pod nazwą „Planu Balcerowicza”.
Mieliśmy pominąć to litościwym milczeniem, ale kwik oficjalnych mediów sprawia, że uznaliśmy iż warto zabrać głos, mając nadzieję na pobudzenie do myślenia niektórych przynajmniej czcicieli tzw. transformacji ustrojowej. Tak się bowiem dziwnie składa, że wszyscy niemal dziennikarze i ekonomiści (dopuszczeni do głosu) pieją z zachwytu nad tytaniczną pracą wyprofesorowanego Leszka Balcerowicza, nie wykraczając jednak poza utarte slogany o konieczności terapii szokowej i sukcesu jakim było przejście z gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej. Dopuszcza się oczywiście głosy przeciwne, ale artykułowane jedynie przez okrzykniętych uprzednio oszołomami ludźmi pokroju Andrzeja Leppera („Balcerowicz musi odejść”), albo przez przedstawicieli ortodoksyjnej lewicy („nie zadbano o najuboższych”). Prawica może wypowiadać się negatywnie o Planie Balcerowicza tylko gdy jest skrajna, albo gdy ma inny dyskredytujący ją atrybut (np. jest pisowska). Rzeczowa dyskusja, a szczególnie rzeczowe argumenty są niedopuszczalne. Balcerowicz powinien przecież dostać Nobla… co patrząc na ostatnie wybryki Komitetu, nie jest wykluczone.
Całościowe ujęcie tematu wymagałoby oczywiście wielostronicowego opracowania, skupimy się zatem na kilku przemilczanych, lub zafałszowanych kwestiach. Postawimy też kilka niewygodnych pytań, na które czytelnik może spróbować znaleźć samodzielną odpowiedź. Aby to było możliwe nie należy zapominać o najprostszym fakcie, a mianowicie że wolny rynek jest naturalną emanacją działalności człowieka i w niemal każdej sytuacji tworzy się samoistnie. Zacznijmy więc od początku.
Co to jest inflacja?
Podobno wie to każde dziecko, mamy jednak wątpliwość czy jest to wiedza dostępna profesorom. Początkowo bowiem Leszek Balcerowicz (fakt, był wtedy tylko adiunktem) tłumaczył społeczeństwu, że inflacja powstaje gdy na rynku są niedobory produktów i producenci mogą podnosić ich ceny. Niby prawda, ale już po dziesięciu latach ten sam Leszek Balcerowicz (fakt, już jako profesor) tłumaczył, że inflacja powstaje gdy na rynku jest za dużo pieniędzy i konsumenci mogą płacić więcej za produkty, których wprawdzie nie brakuje, ale producenci znowu mogą podnosić ich ceny (zwłaszcza gdy nie mają konkurencji). Niby też prawda, bo obie definicje są jakby dwiema stronami tego samego problemu i nie mogą działać w odosobnieniu. Pojawia się jednak drobne pytanie: skąd u licha na rynku brały się nieprzebrane ilości pieniędzy w początkach transformacji (rosły bowiem nie tylko ceny, ale i wynagrodzenia), gdy napływ kapitału zagranicznego był praktycznie zerowy? Czyżby jednak działała tylko druga część definicji? Czyżby nadmiar pieniądza był generowany celowo przez NBP i rząd? Powie ktoś, że Balcerowicz właśnie zaczął dusić inflację. Trudno jednak uznać za sukces obniżenie jej do kilkudziesięciu procent rocznie. Wygląda raczej na to, że uznano ją za zjawisko pożyteczne dla wielu, o ile pozostaje w przewidywalnych ryzach, a Plan Balcerowicza dawał takie gwarancje. Czemu to miało służyć? No cóż, przy wysokiej inflacji wysokie jest też oprocentowanie depozytów i kredytów, a to daje szerokie pole do kręcenia lodów..
Bony, dolary, kupię!
Każda wolnorynkowa gospodarka ma wymienialną walutę. Za komuny mieliśmy kurs oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego). W czerwcu 1989 roku kurs czarnorynkowy dolara oscylował w okolicy 1800 starych złotych (miesięczne wynagrodzenie wynosiło w przeliczeniu ok. 25 dolarów). Potem zaczęło się istne szaleństwo. Dość powiedzieć, że sięgnęliśmy kursu w okolicach 4-7 tys. starych złotych, który został przez Leszka Balcerowicza dodatkowo zdewaluowany do 9500 zł i uznany za sztywny (!) kurs oficjalny. Jeśli ktoś myśli, że osiągnęliśmy w ten sposób wymienialność złotówki, to się niestety myli. Wielu odczuło to bardzo dotkliwie. Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w NBP. Kurs był ustalany arbitralnie w odniesieniu do jakiegoś koszyka walut i taka sytuacja trwała do roku 2001, a w pewnym sensie trwa do dziś (wymienialność złotówki jest raczej kwestią umowy między NBP i EBC). I tu ocieramy się o odpowiedź na postawione wcześniej pytanie, skąd u licha te nieprzebrane ilości pieniędzy generujących inflację w gospodarce niedoboru? Jeśli bowiem NBP w początkowej fazie płaciło zagranicznym spekulantom walutowym niebotyczne ceny za jednego dolara, to wystarczyło niewiele owych dolarów żeby zalać rynek coraz mniej wartymi złotówkami. Skupmy się jednak na naszym bohaterze. Mocą swojego nazwiska udaje mu się utrzymać niemal stały kurs dolara i marki niemieckiej przez całą dekadę (po okresie krótkotrwałej hiperinflacji za jedną markę niemiecką płaciło się z drobnymi wahaniami ok. 2 nowych złotych, a zarobki oscylują w okolicy 200 DM miesięcznie). Jego liberalizm nie sięga jednak tak daleko aby uwolnić rynek walut, pytanie drugie narzuca się zatem samo: Jak nasz niedoszły jeszcze profesor obliczył wyżej wymieniony kurs wymiany i czy się przy tych wyliczeniach nie kopnął? Ponieważ pomysłowość polaków nie zna granic, do końca lat dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają zakaz zakładania rachunków bankowych za granicą, zakaz przywożenia do kraju większej ilości dewiz i zakaz brania kredytów walutowych! Mogą brać kredyty w złotówkach… oprocentowane na ok. 45% w skali roku (stopę ustala podobnie jak dziś NBP, wówczas pod wodzą naszego dzielnego profesora i znanej skądinąd wybitnej ekonomistki Hanny Gronkiewicz-Waltz). Oczywiście depozyty i obligacje rządowe też są sowicie oprocentowane, na ok. 30-40%, co jest zrozumiałe przy szalejącej inflacji (walka trwa, krew się leje, ale hydra nie ustępuje)… a jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy zestawimy to z niemal stałym kursem niemieckiej marki i prostym faktem, że za naszą zachodnią granicą hiperinflacja jest zjawiskiem nieznanym, a kredyty dostaje się od ręki na 3-6% w skali roku..
Mechanizm nr 1 – złoty depozyt.
Kto może (i jest nie tylko pomysłowy, ale nie boi się być gospodarczym przestępcą lub jest znajomym królika) przywozi do Polski dewizy pożyczone nielegalnie na zachodzie (na 6%), zamienia na złotówki, zakłada lokatę (na 40%) i po roku inkasuje czysty zysk na poziomie 30% (po zaokrągleniu z powodu niewielkich wahań kursowych i kosztów manipulacyjnych). Oczywiście nikt nie może mieć pewności, że kurs waluty będzie stabilny. No może prawie nikt, a jak wiadomo „prawie” czyni wielką różnicę. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce przedstawicielstwa zagranicznych banków, które są, a jakoby ich wcale nie było. Niby mają siedziby, szyldy i kadrę zarządzającą (nie trzeba dodawać skąd biorą się ci „fachowcy”), tylko jakoś „ludności” nie obsługują. Zajmują się tylko zamianą swoich dewiz (pożyczonych na pewnie mniej niż 6%) na złotówki i pożyczaniem tych złotówek polskiemu rządowi na 40%. Leszek Balcerowicz gwarantuje, że nasza gospodarka jest stabilna… czyli kurs walut prawie stały i inflacja też… tyle że wysoka. I o to w tym biznesie chodzi!
Mechanizm nr 2 – prywatyzacja za złotówkę.
Jeśli nie jesteś Polakiem i już założyłeś w Polsce bank, to pożyczone na zachodzie dewizy, możesz bez ryzyka wymienić na złotówki i pożyczyć je jakiejś fajnej fabryce (np. chemii gospodarczej, typu „Pollena”) na 45% rocznie. Takie fabryki mają w latach 90-tych ciągłe problemy z powodu przerostów zatrudnienia i gigantycznych zobowiązań podatkowych (m.in. z powodu wprowadzonego przez naszego bohatera „popiwku”), mają też wielki potencjał z uwagi na zwykle monopolistyczną pozycję na rynku. Tu warianty są dwa. Jeśli zakład spłaca swój kredyt, zarabiamy tylko tyle co w mechaniźmie nr 1. Możemy jednak zarobić znacznie więcej, jeżeli nasz kredytobiorca (choć zabrzmi to absurdalnie) jest nierzetelny i z powodu problemów nie oddaje nam pieniędzy. Teraz bowiem, jako dobry wujek możemy kupić całą tę fabrykę za 1 zł razem z jego (naszymi) długami, a potem dogadać się sami ze sobą co do sposobu spłaty. Oczywiście przed przejęciem majątek fabryki wyceni się na jakieś marne grosze (w końcu jest nierentowna), a potem dziwnym trafem okaże się, że sama działka, albo biurowiec są warte fortunę. Może być też tak (jeśli mamy dobry biznesplan), że zakład produkuje chodliwy towar, a wywalenie połowy załogi na zbitą mordę zagwarantuje rentowność przedsięwzięcia, w które nie włożyliśmy ani grosza (dlaczego ani grosza – bo np. przez pierwsze trzy lata kredytowania zakład wywiązywał się z płacenia odsetek, czyli oddał nam 120% włożonego kapitału).
Mechanizm nr 3 – zwolnienie z myślenia.
Jeśli nadal nie jesteś Polakiem, ale stosując poprzednie mechanizmy sprywatyzowałeś sobie jakiś przyjemny zakładzik, to dostajesz dodatkowy bonus – trzyletnie wakacje podatkowe. Masz pewność, że żaden polski przedsiębiorca, a tym bardziej zakład państwowy, którego jeszcze nie przechwyciłeś, nie da rady konkurować z tobą cenami, bo będzie musiał płacić podatek dochodowy (od osób prawnych ponad 32%), a ty nie! W ten sposób możesz przejąć kolejne państwowe zakłady, zaskarbiając sobie wdzięczność kolejnych polskich rządów, którym tak zależy na prywatyzacji. Oczywiście po trzech latach nadal nie musisz wcale płacić podatków. Wystarczy, że zmienisz nazwę firmy, albo zamienisz się z kolegą, który ten sam numer zrobił w innej branży. Możliwości jest wiele, bo w Polsce pieniądze leżą na ulicy.
Prywatyzacyjne sukcesy.
Trzeba przyznać, że dekada Leszka Balcerowicza obfitowała w prywatyzacyjne sukcesy. Na przykład wielkim sukcesem prywatyzacji było na pewno sprzedanie telekomunikacyjnego monopolisty TP SA państwowemu monopoliście francuskiemu France Telecom. Zaiste prywatyzacja przez upaństwowienie, w której wielki biznesowy talent objawił niejaki Kulczyk Jan, bowiem posiadając zaledwie 5% udziałów obsadzał najważniejsze stanowiska w zarządzie firmy. Wielki ten biznesmen jakoś nie jest doceniany na Zachodzie, widocznie z powodu żarliwego patriotyzmu interesy wychodzą mu tylko w Polsce. Następnym sukcesem była sprzedaż legendarnej firmy „E. Wedel” za 30 mln dolarów łaskawcom z Pepsi. Po trzech latach zwolnienia podatkowego (wartego znacznie więcej niż 30 mln. dolarów) okazało się, że firma jest warta dla Cadbury prawie dziesięciokrotnie więcej. No cóż, państwowy właściciel to nawet porządnie sprzedać nie umie (a może raczej nie umi, bo jest ze WSI). Sprzedano jednak jeszcze wiele zakładów (takich jak Huta Warszawa, Walcownia Norblin, WZT Polkolor), które przechodząc kilkakrotnie z rąk do rąk, wdeptały w ziemię kilkadziesiąt tysięcy pracowników, by w końcu udowodnić, że największą wartość stanowiła ziemia, na której stały – sprzedaż firmy tzw. inwestorowi strategicznemu okazywała się bowiem prawie zawsze wrogim przejęciem przez konkurencję.
Terapia szokowa.
Niektórzy są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów obecnych z PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w stanie przeżyć swoich czasów. Junta „generała” Jaruzelskiego staczała się bezpowrotnie do rynsztoka, ale to nie Leszek profesor Balcerowicz dokonał transformacji ustrojowej. On tylko próbował ręcznie sterować nieodwracalnym samoistnym procesem, co przyniosło jedynie niesprawiedliwy podział majątku narodowego, który zapewne został uzgodniony w Magdalence. Transformacji dokonaliśmy sami, stając z łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc, uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. Gdybyśmy, zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej, zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak np. RFN po II Wojnie Światowej) – bylibyśmy dziś dużo dalej. Tego procesu nie możliwe było zatrzymać, bo nie da się zatrzymać lawiny, a to nie Balcerowicz ją wywołał. Niestety jego sprytny plan zapewnił „biznesmenom” z WSI, Żemkom i innym Gawronikom nieproporcjonalny udział w prywatyzacyjnych konfiturach i za to powinni oni ufundować mu co najmniej kilka nagród Nobla.
Transformacja Leszka Balcerowicza
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stało się jasne, że dalsze dojenie polskiej gospodarki opisanymi mechanizmami przestaje mieć sens i staje się nazbyt widoczne. Wówczas nasz bohater przypomina sobie, że jest liberałem. Z wtorku na piątek (gdzieś tak w roku 2001) pozwala narodowi zaciągać kredyty walutowe, siłą rzeczy oprocentowane, jak wszędzie na świecie, na ok. 6% rocznie. Pociąga to za sobą konieczność obniżenia stopy refinansowej na narodowej walucie do ok. 13%. I nagle okazuje się, że również inflacja przestaje dokuczać polskiemu rynkowi. Jest prawie normalnie… ale prawie czyni wielką różnicę. Nie zmieniono bowiem jednego – nadal nie mamy wolnego rynku walutowego. Możemy wprawdzie wymienić złotówki w zagranicznych bankach, ale nie oznacza to, że zmieniono mechanizm ustalania kursu. Nadal jest on sztuczny i nie mający odniesienia do rynku (zachodnie banki zwracają polskie złotówki do NBP). Dowody na to są aż nadto widoczne. Po pierwsze, kurs Euro od prawie dziesięciu lat nie zmienił się (ok. 4,20 zł), a podobno nasza gospodarka rozwija się szybciej niż inne gospodarki europejskie. Powie ktoś, że jednak były wahania, zwłaszcza w roku 2007 i 2008. Tylko, że te wahania dowodzą właśnie braku rynku. Wystarczył bowiem napływ kilku miliardów Euro, aby złotówka umocniła się o 20% (do 3,3 zł) na przestrzeni kilku zaledwie miesięcy. Aby tego uniknąć należałoby dodrukować trochę banknotów… jednak lata dziewięćdziesiąte minęły i obowiązują nas normalne unijne standardy. O ile jednak co do kursu można dogadać się z EBC, o tyle fundusze spekulacyjne mają w nosie takie ustalenia i kierują się jedynie zyskiem… ale to już zupełnie inna historia.
prof. dr Andrzej Fidelis”
W Polsce także są protesty, z tym, że u nas protestują przede wszystkim młodzi ludzie. Ludzie starsi siedzą pozamykani w swoich domach, bojąc się wziąć udziału w demonstracjach, w Polskim Przedwiośniu. Ci starsi ludzie przeważnie czekają emerytury wynoszącej maksimum 1200 złotych, albo patrzą, jakby tu uszczknąć z koryta coś dla siebie.
Skąd się bierze takie rozwarstwienie? Przede wszystkim, starsi ludzie są po praniu mózgu. Byli oni wychowywani w uległości wobec wszystkiego, czołobitności wszystkiemu i pokorze wobec wszystkiego. Czy jednak to jest usprawiedliwieniem dla tchórzostwa?
Moje pokolenie także miało robione to specyficzne pranie mózgu. Jednak w moim pokoleniu obserwujemy zmierzch średniowiecznego katolicyzmu i katolickiego modelu wychowania. Co pozostaje w zamian? Przecież życie nie znosi próżni.
———-
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, zagłosuj tam:
———-
I tak: rolę księdza przejął ekspert z TV, lekarz, itp
Rolę spowiedzi przejęła psychoanaliza, której podstawy wymyślił psychopata i sekciarz, Freud.Zaś jeśli chodzi o katolickie wychowanie, i katolicki model ciemnoty, przejęło ją przeświadczenie, że na nic nie mamy wpływu. Ludzie tacy, wychowani w ciemnocie i zabobonie, trącą tym przez całe życie. Mówią, że wolą się zająć sprawami, na które mają rzeczywisty wpływ, że nie obchodzi ich to, że ideami rachunków nie opłacą. Jak słusznie zauważył mój znajomy na jednym z portali: są to na ogół kobiety, i zrzędzą o różne rzeczy – o bezrobocie, o wredne koleżanki z pracy, o zwalnianie pracowników i zamykanie przedsiębiorstw. I na takich bezproduktywnych rozważaniach upływa bardzo dużo czasu wolnego, którego oni podobno nie mają. Do tego doliczmy czas na oglądanie seriali, telenowel, dzienników, teleturniejów, kryminałów, i innych tego typu odmóżdżających gniotów z TV.
Podsumowując: ciemnota jaka była, taka została. Jednak trzeba przyznać, że za czasów komunizmu, za czasów nieociosanego bogoojczyźnianego katolicyzmu, społeczeństwo polskie było społeczeństwem idei, społeczeństwem walki. Wiele razy wychodziliśmy na ulicę, z otwartą przyłbicą. Nie było takiej demoralizacji i powszechnego zezwierzęcenia jaka jest teraz. To już nie jest zwykły marazm spowodowany jakimś tam “kryzysem”, który jest tylko wymysłem bankierów i rządzących. Można i trzeba mówić już o totalnym zezwierzęceniu naszego narodu, gdzie zaczyna być to niebezpieczne dla tegoż narodu. Dzięki filozofii ciemnoty typu: “pokorne cielę dwie matki ssie” czy: “jak sobie pościelesz tak się wyśpisz” – tłumiony w zarodku jest nasz opór.Zawsze podejmowany jest krzyk, że państwo ingeruje w wychowanie dzieci i że jest to karygodne. Zgadzam się z tym. Jednak prawie nikt nie drze szat, że kościół katolicki i ogólnie dulszczyzna także mają niemały wpływ na wychowanie młodego pokolenia. Kościół katolicki lubi także zaglądać ludziom do sypialni. Dlaczego tak się dzieje?
Bowiem wolność człowieka, społeczeństwa, narodu – zaczyna się właśnie w sypialni i w wychowaniu dzieci. Jeśli ludzie będą szczęśliwi w sferze ars amandi, to będą też wolni. Jeśli nie będą wciskać dzieciom ciemnoty, dulszczyzny i zabobonu, to młode generacje będą wolne. Polska będzie wolna.
Wbrew bogoojczyźnianemu bełkotowi, kościół katolicki wcale nie chce, by Polska była wolna, niepodległa. Watykan chce ślepego poddaństwa organów państwowych i totalnego zniewolenia swoich owieczek. Polskie kwoki (kury domowe) wychowują kolejne pokolenia z przetrąconym kręgosłupem. Zauważcie jedno: nikt nie uczy dzieci następujących rzeczy:
-”jesteś wartościowym człowiekiem, znaj swoją wartość”;
-”nie bój się walczyć, nie bój się żyć, nie bój się sięgać gwiazd”;
-”sam wytaczaj sobie szlaki, nie bądź poddanym żadnego człowieka”;
Zamiast tego wciska się nam bogoojczyźnianą ciemnotę o pokornym cielęciu, o potrzebie posłuszeństwa i nie wychylania się przed szereg. No normalnie filozofia wprost do powstania nowych obozów koncentracyjnych, dla tego typu odmóżdżonych owieczek.
http://www.youtube.com/watch?v=mvlEzFOlC4Y
http://www.youtube.com/watch?v=_YJVO6jPaR0&feature=fvwp&NR=1
cyt. “Minister Finansów Jacek Rostowski zaplanował sprytny skok na kasę obywateli. Każda kobieta urodzona po 1974 roku straci na reformie emerytalnej ok. 350 tysięcy złotych i to pomimo otrzymania wyższej emerytury.
W swojej bezczelności brudnozębny magister uznał, że tylko on potrafi liczyć i że wszystko co policzy zostanie przyjęte na wiarę. W tabeli opublikowanej na stronach Rady Ministrów, próbuje się przekonać maluczkich, a raczej maluczkie, że przechodząc o 7 lat później na emeryturę, dostaną o 70% wyższe świadczenia. My przedstawiamy drugą, tajną część tej tabeli, z której wynika że Skarb Państwa odniesie kolosalne korzyści na wydłużeniu wieku emerytalnego (i to już od pierwszego miesiąca), a rzekome wyższe wynagrodzenia zostaną sfinansowane z jedynie ułamka odsetek od ukradzionego nam kapitału.
Obliczenie jest proste. Każdy miesiąc późniejszego wypłacania emerytury, to czysty pieniądz pozostający na rachunku ZUS. Przez 7 lat uzbiera się tego 163 534,80 zł. Jeśli kobieta będzie w tym czasie pracować (strach pomyśleć co będzie, jeśli nie), to odprowadzi w postaci składek na ZUS (bez składki zdrowotnej) ok. 148 tys. złotych, co daje razem 312 106,99 zł kapitału pozostającego w dyspozycji Zakładu Utylizacji Staruszków (ZUS). Gdyby za ten kapitał kupić obligacje Skarbu Państwa, lub umieścić je na przeciętnie oprocentowanej lokacie długoterminowej (ok. 6,5% w skali roku), to miesięcznie uzyskiwalibyśmy 1690,58 zł samych odsetek. Tymczasem magister Rostowski proponuje nam podwyższenie emerytury o… 1471,03 zł. Można powiedzieć, że łaski nie robi, a nawet że próbuje ukraść nam każdego miesiąca 219,55 zł. Jeśli pomnożyć tę ukradzioną różnicę przez średni okres wypłacania emerytury (15 lat, do 82 roku życia) to uzbiera się 39 518,91 zł.
Teraz już dobrze widać, że każda kobieta umierając w wieku 82 lat lub później, pozostawi w ZUS ponad 350 tysięcy złotych, których nie dostaną jej spadkobiercy, a umierając przed terminem zostanie ograbiona nie tylko z ponad 300 tysięcy złotych, ale również z tzw. spokojnej starości.
Czy takie plany rządu można nazwać inaczej niż grabieżą zuchwałą dokonaną ze szczególnym okrucieństwem? Mnożąc ją przez miliony poszkodowanych kobiet i mężczyzn zobaczymy skalę tego złodziejstwa.Tymczasem premier Donald Tusk, popierany przez ujadaczy z Gazety Wyborczej, mówi że nie można zrobić referendum w tej sprawie, bo naród jest głupi i zawsze odpowie, że nie chce pracować dłużej . Skoro jednak Donald jest mądry i wie, że koniecznie trzeba pracować do 67 roku życia, to może inni też mają jakiś olej w głowie? Może nie chcą tej reformy, bo widzą, że zostaną oszukani i może woleliby pracować krócej mimo niższych emerytur? Buta i arogancja tego człowieka jest porażająca. Widać uważa on, że wybrały go jakieś skończone debile, które nie rozumieją jego geniuszu. Szkoda, że nie przedstawił nam swoich pomysłów przed wyborami. Szkoda, że wtedy nie mówił o podniesieniu wieku emerytalnego, o zmianie refundacji leków, o burdelu na kolei, o katastrofie na budowach autostrad i o tym że będzie podpisywał zagraniczne umowy bez czytania i bez zastanowienia (vide: ACTA i Eurostat).
Dlaczego Rosja i Niemcy klepią Tuska po plecach?
Egalitaryzm dla frajerów.“
cyt. “Według badań opublikowanych ostatnio przez różne instytucje międzynarodowe Polska jest krajem o wysokim stopniu ubóstwa i wielkich ograniczeniach wolności gospodarczej. Wbrew jednak lansowanej przez elity tezie o tym, że zawdzięczamy to wyłącznie mizerii intelektualnej obywateli, okazuje się że nasza produktywność jest na najwyższym światowym poziomie. Oto kilka niezaprzeczalnych faktów:
Według OECD co piąte polskie dziecko jest ubogie! W porównaniu do innych krajów OECD Polska wypada najgorzej pod względem sytuacji materialnej i mieszkaniowej. Jak wynika z raportu, przeciętny dochód rodziny w Polsce należy do najniższych wśród krajów OECD, a ponad 21 proc. polskich dzieci żyje poniżej granicy ubóstwa (przy średniej wynoszącej ok. 12 proc.). Polska wydaje też mało na dzieci – średnio 43,7 tys. dolarów w ciągu całego dzieciństwa, podczas gdy Norwegia, która najwyżej uplasowała się w tym rankingu, wydaje 204,2 tys. dolarów. Gorzej jest tylko w Meksyku.
OECD podkreśla, że poziom dzietności w Polsce jest dość niski i nie podnosi się w ostatnich latach – całkowity wskaźnik dzietności w 2008 r. wyniósł 1,39 (liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę) – przy średniej 1,71, podczas gdy wskaźnik zapewniający zastępowalność pokoleń wynosi 2,1.
Polska jest sklasyfikowana na 71 miejscu na świecie pod względem wolności gospodarczej – odnotowuje “Puls Biznesu”, powołując się na najnowszy ranking Heritage Foundation na 2010 r. Gazeta zauważa, że kraj rządzony przez liberalną Platformę Obywatelską jest daleko w tyle nawet za takimi “potęgami” gospodarczymi, jak Gruzja, Botswana, Urugwaj, Peru czy Kostaryka. Obiecywano nam drugą Irlandię, a ledwo wyprzedzamy Ugandę, Namibię, Kirgizję czy Paragwaj.
Dlaczego zatem jest tak, że mimo ogromnej społecznej aktywności, mimo operatywności i chęci do pracy, mimo 20 lat kapitalistycznej transformacji pozostajemy ekonomicznymi rozbitkami europy, dryfującymi w zalewie nędzy wraz z krajami, które sami uważamy za siedlisko lenistwa i indolencji. Odpowiedź jest prosta i zna ją każdy emigrant. Normalni ludzie starają się zarabiać tam gdzie płace są wysokie, a wydawać tam gdzie ceny są niskie (lub przynajmniej adekwatne do zarobków). Taki komfort mogą zapewnić swoim rodzinom właśnie emigranci, ale jest to okupione wieloma wyrzeczeniami. Tymczasem większa część naszego społeczeństwa zmuszona jest pracować tam, czy raczej tu gdzie płacą mało (średnio pięciokrotnie mniej), a wydawać tam gdzie jest potwornie drogo, bo ceny w Polsce nie odbiegają od cen Zachodnich (a nawet je przewyższają). Trzeba mieć zaiste ułańską fantazję, żeby kupować produkty na Zachodzie, zarabiając jak na Wschodzie. Wyobraźmy sobie na przykład, że oferujemy jakiemuś Niemcowi benzynę po 4 Euro, a podrzędnej marki samochód za 50 tys. Euro (tak, Euro, nie złotówek) – pewnie ze zdumienia nie byłby w stanie popukać się w głowę. Dla odmiany, żeby uzmysłowić sobie poziom cen, jakie Niemiec widzi w swoim sklepie, wyobraźmy sobie, że przy naszych obecnych zarobkach (liczonych w złotych) wchodzimy do sklepu i widzimy, że masło kosztuje 50 groszy, kilogram szynki 6 złotych, a telewizor LCD 42” jest w cenie 700 zł. Do tego możemy zaplanować kupno nowego Opla za 10 tys. zł, a benzyna do niego będzie kosztowała zaledwie 1,2 zł. Miło? Dlaczego zatem tak nie jest? Dlaczego zmusza się nas do niewolniczej pracy za miskę zupy? Bo jak inaczej ocenić fakt, że 70% naszych dochodów wydajemy na żywność?
Odpowiedź na te pytania jest złożona, ale na poziomie państwa i polityki daje się streścić w jednym zdaniu: Przyczyną jest to, że rządzące nami przez 20 lat elity, mniej lub bardziej świadomie dopuściły do tego, żeby dzisiejszy kurs wymiany walut oscylował w okolicy 4 zł za 1 Euro.
Dzisiaj każdy „myślący” człowiek powie, że kurs naszej waluty jest przecież płynny i ustala się w wyniku wolnej gry rynkowej, a NBP nie musi nawet interweniować w obronie wyznaczonego parytetu (swoją drogą wyznaczonego metodą decyzji Prezesa, a nie rynku). To bezsprzecznie prawda, ale kurs nie został wyznaczony wczoraj, ani przedwczoraj, ale kształtował się od początku lat dziewięćdziesiątych – tyle że przez pierwszą dekadę nie miało to nic wspólnego z wolną grą rynkową. Początkowo bowiem, kurs wyznaczony był arbitralnie przez Leszka Balcerowicza na poziomie 9.500 starych złotych za dolara (dzisiejsze 95 groszy), jako kurs sztywny, który później stopniowo uelastyczniano (przy jednoczesnej błyskawicznej deprecjacji spowodowanej inflacją, której przyczyną był nadmierny dodruk pieniądza). Owa elastyczność nie miała jednak nic wspólnego wolnym rynkiem walutowym. Było to nadal ręczne sterowanie mające zapewnić finansową wydolność budżetu, atrakcyjność obligacji, spłatę zadłużenia zagranicznego i płynną wyprzedaż firm państwowych. Mimo, że wiele z tych celów miało swoje realne uzasadnienie – taka nierynkowa polityka kursowa prowadzona w niby rynkowej gospodarce spowodowała, że w ciągu dekady powstała sieć powiązań ekonomicznych, które utrwaliły psychologiczny kurs złotówki na dzisiejszym poziomie (osiągnęliśmy go już w roku 1995) i jego stopniowe uwalnianie od roku 1998 nie mogło już niczego zmienić, bez naruszenia interesów międzynarodowych instytucji walutowych – dla nich bowiem zachowanie status quo było najlepsze.I tu dotykamy najistotniejszej kwestii – dla kogo obecny kurs jest dobry? Można zapewne wskazać wielu beneficjentów (pierwsi to eksporterzy), z cała pewnością nie jest nim jednak polski pracownik, który za przepracowane tak samo jak Niemiec, czy Francuz 8 godzin, otrzymuje nie 20% mniej, nie połowę, ale zaledwie 1/5 ich wynagrodzenia. To właśnie jest realny obraz stwierdzenia, że za transformację najwięcej zapłacili pracownicy. A będą płacić jeszcze ich dzieci i wnuki.”
cyt. “Niedawno minęła któraśtam rocznica czegoś, co w powszechnej świadomości funkcjonuje pod nazwą „Planu Balcerowicza”.
Mieliśmy pominąć to litościwym milczeniem, ale kwik oficjalnych mediów sprawia, że uznaliśmy iż warto zabrać głos, mając nadzieję na pobudzenie do myślenia niektórych przynajmniej czcicieli tzw. transformacji ustrojowej. Tak się bowiem dziwnie składa, że wszyscy niemal dziennikarze i ekonomiści (dopuszczeni do głosu) pieją z zachwytu nad tytaniczną pracą wyprofesorowanego Leszka Balcerowicza, nie wykraczając jednak poza utarte slogany o konieczności terapii szokowej i sukcesu jakim było przejście z gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej. Dopuszcza się oczywiście głosy przeciwne, ale artykułowane jedynie przez okrzykniętych uprzednio oszołomami ludźmi pokroju Andrzeja Leppera („Balcerowicz musi odejść”), albo przez przedstawicieli ortodoksyjnej lewicy („nie zadbano o najuboższych”). Prawica może wypowiadać się negatywnie o Planie Balcerowicza tylko gdy jest skrajna, albo gdy ma inny dyskredytujący ją atrybut (np. jest pisowska). Rzeczowa dyskusja, a szczególnie rzeczowe argumenty są niedopuszczalne. Balcerowicz powinien przecież dostać Nobla… co patrząc na ostatnie wybryki Komitetu, nie jest wykluczone.
Całościowe ujęcie tematu wymagałoby oczywiście wielostronicowego opracowania, skupimy się zatem na kilku przemilczanych, lub zafałszowanych kwestiach. Postawimy też kilka niewygodnych pytań, na które czytelnik może spróbować znaleźć samodzielną odpowiedź. Aby to było możliwe nie należy zapominać o najprostszym fakcie, a mianowicie że wolny rynek jest naturalną emanacją działalności człowieka i w niemal każdej sytuacji tworzy się samoistnie. Zacznijmy więc od początku.
Co to jest inflacja?
Podobno wie to każde dziecko, mamy jednak wątpliwość czy jest to wiedza dostępna profesorom. Początkowo bowiem Leszek Balcerowicz (fakt, był wtedy tylko adiunktem) tłumaczył społeczeństwu, że inflacja powstaje gdy na rynku są niedobory produktów i producenci mogą podnosić ich ceny. Niby prawda, ale już po dziesięciu latach ten sam Leszek Balcerowicz (fakt, już jako profesor) tłumaczył, że inflacja powstaje gdy na rynku jest za dużo pieniędzy i konsumenci mogą płacić więcej za produkty, których wprawdzie nie brakuje, ale producenci znowu mogą podnosić ich ceny (zwłaszcza gdy nie mają konkurencji). Niby też prawda, bo obie definicje są jakby dwiema stronami tego samego problemu i nie mogą działać w odosobnieniu. Pojawia się jednak drobne pytanie: skąd u licha na rynku brały się nieprzebrane ilości pieniędzy w początkach transformacji (rosły bowiem nie tylko ceny, ale i wynagrodzenia), gdy napływ kapitału zagranicznego był praktycznie zerowy? Czyżby jednak działała tylko druga część definicji? Czyżby nadmiar pieniądza był generowany celowo przez NBP i rząd? Powie ktoś, że Balcerowicz właśnie zaczął dusić inflację. Trudno jednak uznać za sukces obniżenie jej do kilkudziesięciu procent rocznie. Wygląda raczej na to, że uznano ją za zjawisko pożyteczne dla wielu, o ile pozostaje w przewidywalnych ryzach, a Plan Balcerowicza dawał takie gwarancje. Czemu to miało służyć? No cóż, przy wysokiej inflacji wysokie jest też oprocentowanie depozytów i kredytów, a to daje szerokie pole do kręcenia lodów..
Bony, dolary, kupię!
Każda wolnorynkowa gospodarka ma wymienialną walutę. Za komuny mieliśmy kurs oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego). W czerwcu 1989 roku kurs czarnorynkowy dolara oscylował w okolicy 1800 starych złotych (miesięczne wynagrodzenie wynosiło w przeliczeniu ok. 25 dolarów). Potem zaczęło się istne szaleństwo. Dość powiedzieć, że sięgnęliśmy kursu w okolicach 4-7 tys. starych złotych, który został przez Leszka Balcerowicza dodatkowo zdewaluowany do 9500 zł i uznany za sztywny (!) kurs oficjalny. Jeśli ktoś myśli, że osiągnęliśmy w ten sposób wymienialność złotówki, to się niestety myli. Wielu odczuło to bardzo dotkliwie. Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w NBP. Kurs był ustalany arbitralnie w odniesieniu do jakiegoś koszyka walut i taka sytuacja trwała do roku 2001, a w pewnym sensie trwa do dziś (wymienialność złotówki jest raczej kwestią umowy między NBP i EBC). I tu ocieramy się o odpowiedź na postawione wcześniej pytanie, skąd u licha te nieprzebrane ilości pieniędzy generujących inflację w gospodarce niedoboru? Jeśli bowiem NBP w początkowej fazie płaciło zagranicznym spekulantom walutowym niebotyczne ceny za jednego dolara, to wystarczyło niewiele owych dolarów żeby zalać rynek coraz mniej wartymi złotówkami. Skupmy się jednak na naszym bohaterze. Mocą swojego nazwiska udaje mu się utrzymać niemal stały kurs dolara i marki niemieckiej przez całą dekadę (po okresie krótkotrwałej hiperinflacji za jedną markę niemiecką płaciło się z drobnymi wahaniami ok. 2 nowych złotych, a zarobki oscylują w okolicy 200 DM miesięcznie). Jego liberalizm nie sięga jednak tak daleko aby uwolnić rynek walut, pytanie drugie narzuca się zatem samo: Jak nasz niedoszły jeszcze profesor obliczył wyżej wymieniony kurs wymiany i czy się przy tych wyliczeniach nie kopnął? Ponieważ pomysłowość polaków nie zna granic, do końca lat dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają zakaz zakładania rachunków bankowych za granicą, zakaz przywożenia do kraju większej ilości dewiz i zakaz brania kredytów walutowych! Mogą brać kredyty w złotówkach… oprocentowane na ok. 45% w skali roku (stopę ustala podobnie jak dziś NBP, wówczas pod wodzą naszego dzielnego profesora i znanej skądinąd wybitnej ekonomistki Hanny Gronkiewicz-Waltz). Oczywiście depozyty i obligacje rządowe też są sowicie oprocentowane, na ok. 30-40%, co jest zrozumiałe przy szalejącej inflacji (walka trwa, krew się leje, ale hydra nie ustępuje)… a jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy zestawimy to z niemal stałym kursem niemieckiej marki i prostym faktem, że za naszą zachodnią granicą hiperinflacja jest zjawiskiem nieznanym, a kredyty dostaje się od ręki na 3-6% w skali roku..
Mechanizm nr 1 – złoty depozyt.
Kto może (i jest nie tylko pomysłowy, ale nie boi się być gospodarczym przestępcą lub jest znajomym królika) przywozi do Polski dewizy pożyczone nielegalnie na zachodzie (na 6%), zamienia na złotówki, zakłada lokatę (na 40%) i po roku inkasuje czysty zysk na poziomie 30% (po zaokrągleniu z powodu niewielkich wahań kursowych i kosztów manipulacyjnych). Oczywiście nikt nie może mieć pewności, że kurs waluty będzie stabilny. No może prawie nikt, a jak wiadomo „prawie” czyni wielką różnicę. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce przedstawicielstwa zagranicznych banków, które są, a jakoby ich wcale nie było. Niby mają siedziby, szyldy i kadrę zarządzającą (nie trzeba dodawać skąd biorą się ci „fachowcy”), tylko jakoś „ludności” nie obsługują. Zajmują się tylko zamianą swoich dewiz (pożyczonych na pewnie mniej niż 6%) na złotówki i pożyczaniem tych złotówek polskiemu rządowi na 40%. Leszek Balcerowicz gwarantuje, że nasza gospodarka jest stabilna… czyli kurs walut prawie stały i inflacja też… tyle że wysoka. I o to w tym biznesie chodzi!
Mechanizm nr 2 – prywatyzacja za złotówkę.
Jeśli nie jesteś Polakiem i już założyłeś w Polsce bank, to pożyczone na zachodzie dewizy, możesz bez ryzyka wymienić na złotówki i pożyczyć je jakiejś fajnej fabryce (np. chemii gospodarczej, typu „Pollena”) na 45% rocznie. Takie fabryki mają w latach 90-tych ciągłe problemy z powodu przerostów zatrudnienia i gigantycznych zobowiązań podatkowych (m.in. z powodu wprowadzonego przez naszego bohatera „popiwku”), mają też wielki potencjał z uwagi na zwykle monopolistyczną pozycję na rynku. Tu warianty są dwa. Jeśli zakład spłaca swój kredyt, zarabiamy tylko tyle co w mechaniźmie nr 1. Możemy jednak zarobić znacznie więcej, jeżeli nasz kredytobiorca (choć zabrzmi to absurdalnie) jest nierzetelny i z powodu problemów nie oddaje nam pieniędzy. Teraz bowiem, jako dobry wujek możemy kupić całą tę fabrykę za 1 zł razem z jego (naszymi) długami, a potem dogadać się sami ze sobą co do sposobu spłaty. Oczywiście przed przejęciem majątek fabryki wyceni się na jakieś marne grosze (w końcu jest nierentowna), a potem dziwnym trafem okaże się, że sama działka, albo biurowiec są warte fortunę. Może być też tak (jeśli mamy dobry biznesplan), że zakład produkuje chodliwy towar, a wywalenie połowy załogi na zbitą mordę zagwarantuje rentowność przedsięwzięcia, w które nie włożyliśmy ani grosza (dlaczego ani grosza – bo np. przez pierwsze trzy lata kredytowania zakład wywiązywał się z płacenia odsetek, czyli oddał nam 120% włożonego kapitału).
Mechanizm nr 3 – zwolnienie z myślenia.
Jeśli nadal nie jesteś Polakiem, ale stosując poprzednie mechanizmy sprywatyzowałeś sobie jakiś przyjemny zakładzik, to dostajesz dodatkowy bonus – trzyletnie wakacje podatkowe. Masz pewność, że żaden polski przedsiębiorca, a tym bardziej zakład państwowy, którego jeszcze nie przechwyciłeś, nie da rady konkurować z tobą cenami, bo będzie musiał płacić podatek dochodowy (od osób prawnych ponad 32%), a ty nie! W ten sposób możesz przejąć kolejne państwowe zakłady, zaskarbiając sobie wdzięczność kolejnych polskich rządów, którym tak zależy na prywatyzacji. Oczywiście po trzech latach nadal nie musisz wcale płacić podatków. Wystarczy, że zmienisz nazwę firmy, albo zamienisz się z kolegą, który ten sam numer zrobił w innej branży. Możliwości jest wiele, bo w Polsce pieniądze leżą na ulicy.
Prywatyzacyjne sukcesy.
Trzeba przyznać, że dekada Leszka Balcerowicza obfitowała w prywatyzacyjne sukcesy. Na przykład wielkim sukcesem prywatyzacji było na pewno sprzedanie telekomunikacyjnego monopolisty TP SA państwowemu monopoliście francuskiemu France Telecom. Zaiste prywatyzacja przez upaństwowienie, w której wielki biznesowy talent objawił niejaki Kulczyk Jan, bowiem posiadając zaledwie 5% udziałów obsadzał najważniejsze stanowiska w zarządzie firmy. Wielki ten biznesmen jakoś nie jest doceniany na Zachodzie, widocznie z powodu żarliwego patriotyzmu interesy wychodzą mu tylko w Polsce. Następnym sukcesem była sprzedaż legendarnej firmy „E. Wedel” za 30 mln dolarów łaskawcom z Pepsi. Po trzech latach zwolnienia podatkowego (wartego znacznie więcej niż 30 mln. dolarów) okazało się, że firma jest warta dla Cadbury prawie dziesięciokrotnie więcej. No cóż, państwowy właściciel to nawet porządnie sprzedać nie umie (a może raczej nie umi, bo jest ze WSI). Sprzedano jednak jeszcze wiele zakładów (takich jak Huta Warszawa, Walcownia Norblin, WZT Polkolor), które przechodząc kilkakrotnie z rąk do rąk, wdeptały w ziemię kilkadziesiąt tysięcy pracowników, by w końcu udowodnić, że największą wartość stanowiła ziemia, na której stały – sprzedaż firmy tzw. inwestorowi strategicznemu okazywała się bowiem prawie zawsze wrogim przejęciem przez konkurencję.
Terapia szokowa.
Niektórzy są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów obecnych z PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w stanie przeżyć swoich czasów. Junta „generała” Jaruzelskiego staczała się bezpowrotnie do rynsztoka, ale to nie Leszek profesor Balcerowicz dokonał transformacji ustrojowej. On tylko próbował ręcznie sterować nieodwracalnym samoistnym procesem, co przyniosło jedynie niesprawiedliwy podział majątku narodowego, który zapewne został uzgodniony w Magdalence. Transformacji dokonaliśmy sami, stając z łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc, uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. Gdybyśmy, zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej, zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak np. RFN po II Wojnie Światowej) – bylibyśmy dziś dużo dalej. Tego procesu nie możliwe było zatrzymać, bo nie da się zatrzymać lawiny, a to nie Balcerowicz ją wywołał. Niestety jego sprytny plan zapewnił „biznesmenom” z WSI, Żemkom i innym Gawronikom nieproporcjonalny udział w prywatyzacyjnych konfiturach i za to powinni oni ufundować mu co najmniej kilka nagród Nobla.
Transformacja Leszka Balcerowicza
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stało się jasne, że dalsze dojenie polskiej gospodarki opisanymi mechanizmami przestaje mieć sens i staje się nazbyt widoczne. Wówczas nasz bohater przypomina sobie, że jest liberałem. Z wtorku na piątek (gdzieś tak w roku 2001) pozwala narodowi zaciągać kredyty walutowe, siłą rzeczy oprocentowane, jak wszędzie na świecie, na ok. 6% rocznie. Pociąga to za sobą konieczność obniżenia stopy refinansowej na narodowej walucie do ok. 13%. I nagle okazuje się, że również inflacja przestaje dokuczać polskiemu rynkowi. Jest prawie normalnie… ale prawie czyni wielką różnicę. Nie zmieniono bowiem jednego – nadal nie mamy wolnego rynku walutowego. Możemy wprawdzie wymienić złotówki w zagranicznych bankach, ale nie oznacza to, że zmieniono mechanizm ustalania kursu. Nadal jest on sztuczny i nie mający odniesienia do rynku (zachodnie banki zwracają polskie złotówki do NBP). Dowody na to są aż nadto widoczne. Po pierwsze, kurs Euro od prawie dziesięciu lat nie zmienił się (ok. 4,20 zł), a podobno nasza gospodarka rozwija się szybciej niż inne gospodarki europejskie. Powie ktoś, że jednak były wahania, zwłaszcza w roku 2007 i 2008. Tylko, że te wahania dowodzą właśnie braku rynku. Wystarczył bowiem napływ kilku miliardów Euro, aby złotówka umocniła się o 20% (do 3,3 zł) na przestrzeni kilku zaledwie miesięcy. Aby tego uniknąć należałoby dodrukować trochę banknotów… jednak lata dziewięćdziesiąte minęły i obowiązują nas normalne unijne standardy. O ile jednak co do kursu można dogadać się z EBC, o tyle fundusze spekulacyjne mają w nosie takie ustalenia i kierują się jedynie zyskiem… ale to już zupełnie inna historia.
prof. dr Andrzej Fidelis”
Opublikowany w ekonomia kryzys gospodarczy, polityczne szambo, Przedwiośnie, sprawy Polski | Otagowane: ciemnota katolicka, dzika prywatyzacja, ekonomia, katolickie wychowanie, katolicy, katolicyzm, Kościół katolicki w Polsce, kryzys gospodarczy, małe zarobki Polaków, młodzież, nie wychylaj się przed szereg, niewolnictwo w Polsce, oszołomstwo, oszołomy, pensje Polaków, plan Balcerowicza, pokorne cielę dwie matki ssie, prywatyzacja, rodzina, skala niewolnictwa w Polsce, sytuacja ekonomiczna Polakó, sytuacja materialna Polaków, wtrącanie się kościoła do polityki, wychowanie dzieci, zarobki Polaków | Komentarzy: 6 »
Posted by kefir2010 w dniu 3 Marzec 2012
GRZECH CZY KUREWSTWO?
“Premier Tusk, patetycznie, niczym Hamlet, zadaje pytanie o najwyższym ciężarze gatunkowym: „Czy jest z mojej strony grzechem, że nie było to [podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat – przyp. JS] przedmiotem kampanii wyborczej?” I sam sobie odpowiada: „Być może jest to grzech”. Jednak nie posypuje głowy popiołem, tylko tłumaczy: „Nie znam partii politycznej /…/ która z propozycji bardzo trudnej, która nie zyskuje akceptacji przygniatającej większości obywateli, robi hasło wyborcze.”
Wypada pomóc premierowi w rozwiązaniu postawionego przezeń problemu moralnego. Grzech jest pojęciem religijnym, oznaczającym przekroczenie konkretnych norm moralnych i religijnych. Według Tomasza z Akwinu „grzech to powiedzenie, uczynienie lub pożądanie czegoś przeciwnego prawu wiecznemu, czyli zachowanie, które niszczy ludzkie życie, jego godność i znaczenie”. Premier pożąda wyższego wieku emerytalnego, zwłaszcza kobiet. Dowodzi to jego heteroseksualnej orientacji, czyli w Kościele ma plus. Ponieważ dotychczasowy wiek przechodzenia na emeryturę nie jest bynajmniej prawem wiecznym, a nowy zasadniczo „nie niszczy życia, jego godności i znaczenia” o grzechu w rozumieniu tomistycznym nie może być mowy.
“Premier Tusk, patetycznie, niczym Hamlet, zadaje pytanie o najwyższym ciężarze gatunkowym: „Czy jest z mojej strony grzechem, że nie było to [podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat – przyp. JS] przedmiotem kampanii wyborczej?” I sam sobie odpowiada: „Być może jest to grzech”. Jednak nie posypuje głowy popiołem, tylko tłumaczy: „Nie znam partii politycznej /…/ która z propozycji bardzo trudnej, która nie zyskuje akceptacji przygniatającej większości obywateli, robi hasło wyborcze.”
Wypada pomóc premierowi w rozwiązaniu postawionego przezeń problemu moralnego. Grzech jest pojęciem religijnym, oznaczającym przekroczenie konkretnych norm moralnych i religijnych. Według Tomasza z Akwinu „grzech to powiedzenie, uczynienie lub pożądanie czegoś przeciwnego prawu wiecznemu, czyli zachowanie, które niszczy ludzkie życie, jego godność i znaczenie”. Premier pożąda wyższego wieku emerytalnego, zwłaszcza kobiet. Dowodzi to jego heteroseksualnej orientacji, czyli w Kościele ma plus. Ponieważ dotychczasowy wiek przechodzenia na emeryturę nie jest bynajmniej prawem wiecznym, a nowy zasadniczo „nie niszczy życia, jego godności i znaczenia” o grzechu w rozumieniu tomistycznym nie może być mowy.
Może zatem mamy do czynienia z którymś z 12 grzechów wymienianych w
Nowym Testamencie i przez ojców apostolskich. Na pewno nie są to,
zabójstwo, bałwochwalstwo, magia, kradzież, zawiść ani pijaństwo i
nieumiarkowanie. Najprostszym skojarzeniem jest kłamstwo, ale pasują i
inne grzechy: nieczystość – w znaczeniu pożądliwości dobrego wyniku
wyborczego, chciwość (wyborczych głosów), złość – w znaczeniu
wprowadzania w błąd lub pycha – rozumiana jako arogancja.
Jednak uwzględniając dotychczasowe postępowanie premiera Tuska, najbardziej pasuje grzech niestałości i głupoty. Premier zawsze zmieniał zdanie w każdej sprawie i praktycznie tylko własnej niestałości jest wierny. Finansowanie in vitro z budżetu, kastrowanie pedofilów, zachwyt nad umową ACTA to tylko najbardziej spektakularne przykłady zmiany premierowskiego zdania.
Na głupotę zakrawa rozpatrywanie w kategoriach grzechu głoszenia czego innego w kampanii wyborczej, a czego innego po wygranych wyborach. Jest to bowiem nie grzech, ale zwyczajne kurewstwo.”
Jednak uwzględniając dotychczasowe postępowanie premiera Tuska, najbardziej pasuje grzech niestałości i głupoty. Premier zawsze zmieniał zdanie w każdej sprawie i praktycznie tylko własnej niestałości jest wierny. Finansowanie in vitro z budżetu, kastrowanie pedofilów, zachwyt nad umową ACTA to tylko najbardziej spektakularne przykłady zmiany premierowskiego zdania.
Na głupotę zakrawa rozpatrywanie w kategoriach grzechu głoszenia czego innego w kampanii wyborczej, a czego innego po wygranych wyborach. Jest to bowiem nie grzech, ale zwyczajne kurewstwo.”
Komentarz Jarek Kefir:Jak najbardziej jest to grzech w kategoriach
religijnych, jak i łajdactwo w kategoriach moralnych. Ba, należy tu
powiedzieć, że mamy do czynienia z planem fizycznej eksterminacji narodu
polskiego. Gdyż jak nazwać takie działania w państwie, gdzie co czwarty
młody człowiek, często po studiach, nie ma pracy? Powiedzcie, kto
zatrudni 67 letniego dziadka, albo 60-cio letnią babcię? Nawet, jeśli
znajdą zatrudnienie, to jaka będzie pensja – prawdopodobnie niska, i
jaka jakość ich pracy – przecież 67-cio letni człowiek będzie schorowany
i styrany czterema dekadami pracy po 12 godzin na dobę. Poza tym, jak
rząd założy, że do wieku emerytalnego potrzeba 40 lat pracy – to
powstaje kolejny konflikt interesów. Otóż dziś, w dobie bezrobocia, aby
te czterdzieści lat przepracować, trzeba by było przechodzić na
emeryturę w wieku 100 lat! Przerwy w pracy spowodują, że prawie nikt nie
dożyje wieku emerytalnego, bo nie osiągnie tych 40 lat pracy. Dodać
należy, że kobiety mają częste przerwy ze względu na wychowanie dzieci.
Kolejnym ewidentnym łajdactwem rządu PO PSL jest to, że podwyższa
się wiek obu płciom do 67 roku życia – mężczyznom o 2 lata, kobietom o 7
lat. Jakie będą tego rezultaty? Przede wszystkim odetnie to kobiety od
świadczeń emerytalnych na trwałe. Kobiety mają mniejsze szanse na rynku
pracy, częściej padają ofiarą zwolnień, biorą także urlopy
macierzyńskie, i czasami w ogóle nie wracają do pracy po takim urlopie.
Poza tym, żyją przeciętnie dziesięć lat dłużej niż mężczyźni, dlatego
odcięcie ich od emerytur jest podle zaplanowaną perfidią.
—-
A teraz tłumaczenie artykułu z gazety
The Guardian. Z Polskiej biedy i Polskich zarobków w wysokości 200 euro
na miesiąc, śmieją się w całej Europie. Przez rządy jesteśmy
wystawieni na totalne pośmiewisko. Polak-dziad, Polak-złodziej,
Polak-katolik, Polak-bandzior, to obecnie prężnie funkcjonujące
stereotypy w krajach, gdzie emigracja z Polski jest duża. Do tego
dojdzie stereotyp Polaka-truciciela, ale o tym w dalszej części tekstu.
cyt. “Rząd w Polsce wydał mnóstwo pieniędzy na edukację młodych
ludzi, ale może im zaoferować jedynie gorszej jakości pracę. W
rzeczywistości państwo cieszy się z ich emigracji.
Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają na ogół więcej dzieci, niż ich młode rodaczki przebywające w kraju. Kiedy kilka miesięcy temu ta informacja została ujawniona przez największy polski dziennik, Gazetę Wyborczą, okazała się ona wielkim, choć niezupełnie nieoczekiwanym, zaskoczeniem.
Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają na ogół więcej dzieci, niż ich młode rodaczki przebywające w kraju. Kiedy kilka miesięcy temu ta informacja została ujawniona przez największy polski dziennik, Gazetę Wyborczą, okazała się ona wielkim, choć niezupełnie nieoczekiwanym, zaskoczeniem.
W wielu komentarzach odwoływano się do głębokiej przepaści, jaka
istnieje pomiędzy publicznymi dysputami, a naszymi realiami społecznymi.
Zachód miał być liberalny, nawet rozpustny, a więc z tego powodu
niezwykle niebezpiecznym i niemoralnym miejscem dla młodych ludzi. Ale
dzieci? One nie pasują do tego opisu. Co kilka tygodni jakiś
konserwatywny polityk podnosi alarm w sprawie katastrofalnej sytuacji
demograficznej w kraju. Kobiety w Polsce mają przeciętnie zaledwie 1,23
dzieci, co jest bardzo złą wiadomością dla przyszłości kraju.
Niski wskaźnik liczby urodzeń tłumaczno głównie ideologią. Obwiniono hedonizm młodego pokolenia, liberalną oraz przeseksualizowaną kulturę pop oraz brak patriotyzmu wśród młodych ludzi. Kiedy więc okazało się, że rzeczywiste powody mogą być dużo bardziej prozaiczne, jak pomoc społeczna poniżej normy, niewystarczająca i często niedostępna opieka lekarska, brak pracy dla rodziców oraz przedszkól dla dzieci, czy wysoki koszt mieszkań, te komentarze nieco przycichły. W dodatku fakt, że Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają więcej dzieci, niż imigranci z Bangladeszu, posłużył za przykład potężnej porażki polityki społecznej w ojczyźnie.
Niski wskaźnik liczby urodzeń tłumaczno głównie ideologią. Obwiniono hedonizm młodego pokolenia, liberalną oraz przeseksualizowaną kulturę pop oraz brak patriotyzmu wśród młodych ludzi. Kiedy więc okazało się, że rzeczywiste powody mogą być dużo bardziej prozaiczne, jak pomoc społeczna poniżej normy, niewystarczająca i często niedostępna opieka lekarska, brak pracy dla rodziców oraz przedszkól dla dzieci, czy wysoki koszt mieszkań, te komentarze nieco przycichły. W dodatku fakt, że Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii mają więcej dzieci, niż imigranci z Bangladeszu, posłużył za przykład potężnej porażki polityki społecznej w ojczyźnie.
Niewygodna prawda jest taka, że najbardziej wyedukowane pokolenie w
historii Polski, bo ponad połowa 25-latków ukończyła studia, musi
zadowolić się niezwykle trudnym rynkiem pracy. Nie jest to spowodowane
wyłącznie globalnym kryzysem ekonomicznym. Polska doświadczyła jedynie
okresu powolniejszego rozwoju, a nie spadku PKB. Pomimo tego, przyszłość
dla większości młodych Polaków nie jawi się różowych barwach. Naród,
który wydał dużo pieniędzy na ich edukację nie potrzebuje ich na rynku
pracy, ani nie ma pojęcia co z nimi zrobić. Oficjalna stopa bezrobocia
wśród absolwentów studiów oscyluje wokół 20%. Ci, którym uda się dostać
pracę są równie sfrustrowani, bo czują, że pracują poniżej swoich
kwalifikacji, często w tak zwanych ‘McJobs’, bez ustalonej ścieżki
kariery.
Bardzo często też, aby uniknąć płacenia podatków muszą zdobywać znaczną część swojego wynagrodzenia nieoficjalnie, co utrudnia, na przykład, otrzymanie kredytu mieszkaniowego. Nie ma również praktycznie żadnej gwarancji stałego zatrudnienia, a pracodawcy czują, że jest to bardziej rynek kupującego i uważają, że zawsze mogą znaleźć lepszego (czytaj: bardziej uległego) pracownika. Z oporem zatrudniają, z chęcią zwalniają.
Bardzo często też, aby uniknąć płacenia podatków muszą zdobywać znaczną część swojego wynagrodzenia nieoficjalnie, co utrudnia, na przykład, otrzymanie kredytu mieszkaniowego. Nie ma również praktycznie żadnej gwarancji stałego zatrudnienia, a pracodawcy czują, że jest to bardziej rynek kupującego i uważają, że zawsze mogą znaleźć lepszego (czytaj: bardziej uległego) pracownika. Z oporem zatrudniają, z chęcią zwalniają.
Dla większości mieszkańców Europy Zachodniej jest to dobrze znany
obraz. W Hiszpanii stopień bezrobocia wśród tych, którzy ukończyli
studia jest dwa razy większy niż w Polsce. Tym, co odróżnia Polskę, jest
wyższy poziom emigracji oraz kompletny brak ruchów protestacyjnych, co
sprawia, że politycy milczą w tej kwestii lub też udzielają pokrętnych
ideologicznych wyjaśnień.
Częścią problemu jest struktrura. W takim kraju jak Polska, w którym wykorzystuje się tradycyjne rozwiązania techniczne oraz który jest zdominowany przez małe, rodzinne firmy, jest bardzo niewiele pracy dla wykształconych ludzi.
Prawdopodobnie najbardziej naglącą sprawą jest nasz nieudolny rząd oraz jego starzejąca się oraz nieskładna klasa polityczna. Dwie z największych politycznych partii w Polsce prowadzone są przez 50, 60-letnich mężczyzn, którzy dorastali pośród walki z komunizmem. Składają oni gołosłowne deklaracje zwalczenia problemów młodych i na tym się kończy.
Częścią problemu jest struktrura. W takim kraju jak Polska, w którym wykorzystuje się tradycyjne rozwiązania techniczne oraz który jest zdominowany przez małe, rodzinne firmy, jest bardzo niewiele pracy dla wykształconych ludzi.
Prawdopodobnie najbardziej naglącą sprawą jest nasz nieudolny rząd oraz jego starzejąca się oraz nieskładna klasa polityczna. Dwie z największych politycznych partii w Polsce prowadzone są przez 50, 60-letnich mężczyzn, którzy dorastali pośród walki z komunizmem. Składają oni gołosłowne deklaracje zwalczenia problemów młodych i na tym się kończy.
Rozwiązania jakie państwo może zaoferować, jak obniżki podatków dla
pracodawców zatrudniających absolwentów, są również żałośnie
nieprzydatne. Aparat państwowy jest nadmiernie rozrośnięty oraz słynie
ze swojej nieskuteczności. Rząd przyznał niedawno, że wpłata 50 złotych
na opiekę społeczną kosztuje około 100 złotych z wydatków
administracyjnych. Nie dziwne więc, że brakuje pieniędzy na programy
społeczne przeznaczone dla młodych. Nie dziwne tym bardziej, że
wyjeżdżają oni z Polski. Według ostatnich badań z 2009 roku, 1,8 do 2,4
milionów Polaków, w większości młodych, pracowało za granicą. Pomimo
kryzysu na zachodzie nie zanosi się na to, aby mieli wrócić.
Nasi politycy mogą mówić ”nie chcemy, aby nasza młodzież przebywała Londynie, chcemy ich w Polsce”. W rzeczywistości, za każdym razem kiedy tak mówią oddychają z ulgą. Cieszą się, że młodzi ludzie wyjechali: żadnych protestów, żadnych przestępstw, żadnych problemów. A niektórzy z nich nawet wysyłają pieniądze do domu.”
karina
Nasi politycy mogą mówić ”nie chcemy, aby nasza młodzież przebywała Londynie, chcemy ich w Polsce”. W rzeczywistości, za każdym razem kiedy tak mówią oddychają z ulgą. Cieszą się, że młodzi ludzie wyjechali: żadnych protestów, żadnych przestępstw, żadnych problemów. A niektórzy z nich nawet wysyłają pieniądze do domu.”
karina
—-
cyt. “ ZA GRANICAMI ZIELONEJ WYSPY TUSKA KIPI, WISI W POWIETRZU ZAKAZ IMPORTU POLSKICH WYROBÓW KTÓRE ZAWIERAJĄ CHOĆBY ŚLADOWE ILOŚCI SOLI SPOŻYWCZEJ!
OTO PRZYKŁADOWE TYTUŁY ART. W PRASIE – EUROPEJSKIEJ I NIE TYLKO
cyt. “ ZA GRANICAMI ZIELONEJ WYSPY TUSKA KIPI, WISI W POWIETRZU ZAKAZ IMPORTU POLSKICH WYROBÓW KTÓRE ZAWIERAJĄ CHOĆBY ŚLADOWE ILOŚCI SOLI SPOŻYWCZEJ!
OTO PRZYKŁADOWE TYTUŁY ART. W PRASIE – EUROPEJSKIEJ I NIE TYLKO
”POLSCY MORDERCY“
“POLACY CHCIELI WYTRUĆ EUROPĘ”
”POLSKI RAK NA EKSPORT”
“POLACY CHCIELI WYTRUĆ EUROPĘ”
”POLSKI RAK NA EKSPORT”
I WIELE WIELE INNYCH..
MEDIA OPISUJĄCE AFERĘ WYRAŹNIE SUGERUJĄ ŻE NIE MOGŁO SIE TO ODBYWAĆ BEZ WIEDZY POLSKICH POLITYKÓW, URZĘDNIKÓW, PONIEWAŻ SKALA JAK I OKRES TRWANIA TEGO PROCEDERU JEST GIGANTYCZNA I NIE BYŁA BY W STANIE TEGO UKRYĆ JAKAŚ ZWYKŁA GRUPA PRZESTĘPCZA (media zachodnie nie zdają sobie sprawy ze w III RP władzę dzierżą właśnie typy szemrane).
MEDIA OPISUJĄCE AFERĘ WYRAŹNIE SUGERUJĄ ŻE NIE MOGŁO SIE TO ODBYWAĆ BEZ WIEDZY POLSKICH POLITYKÓW, URZĘDNIKÓW, PONIEWAŻ SKALA JAK I OKRES TRWANIA TEGO PROCEDERU JEST GIGANTYCZNA I NIE BYŁA BY W STANIE TEGO UKRYĆ JAKAŚ ZWYKŁA GRUPA PRZESTĘPCZA (media zachodnie nie zdają sobie sprawy ze w III RP władzę dzierżą właśnie typy szemrane).
Zatem o czym wy tu nie wiecie i żyjecie w nieświadomości:
1. ROSJA BADA SPRAWĘ NA PEWNO WYDA ZAKAZ IMPORTU ŻYWNOŚCI Z POLSKI
2. UNIA EUROPEJSKA JAK WYŻEJ.
3. SPRZEDAŻ POLSKICH PRODUKTÓW SPOŻYWCZYCH NP W UK SPADŁA O OKOŁO 30 % W SIECIACH HANDLOWYCH
4. SKLEPY SPOŻYWCZE W STREFIE PRZYGRANICZA POLSKO – NIEMIECKIEGO LICZĄ STRATY, OKOŁO 50% MNIEJ KLIENTÓW ZZA ODRY.
2. UNIA EUROPEJSKA JAK WYŻEJ.
3. SPRZEDAŻ POLSKICH PRODUKTÓW SPOŻYWCZYCH NP W UK SPADŁA O OKOŁO 30 % W SIECIACH HANDLOWYCH
4. SKLEPY SPOŻYWCZE W STREFIE PRZYGRANICZA POLSKO – NIEMIECKIEGO LICZĄ STRATY, OKOŁO 50% MNIEJ KLIENTÓW ZZA ODRY.
OCZYWIŚCIE PRZY TEJ OKAZJI DOSTANIE SIĘ TEŻ RYNKOWI ŚWIEŻYCH OWOCÓW I WARZYW – to norma.
LEKARZE ONKOLODZY PROSZENI W MEDIACH O WYPOWIEDZI NA TEMAT DŁUGOTRWAŁEGO SKAŻANIA ORGANIZMU ZWIĄZKAMI KTÓRE SĄ ZAWARTE W POLSKIEJ “SOLI”
WYDAJĄ JEDNOZNACZNE OPINIE, ZE POLSKIE PRODUKTY SĄ JEDNYM Z GŁÓWNYCH POWODÓW WYSTĘPOWANIA ZACHOROWAŃ NOWOTWOROWYCH W EUROPIE ZACHODNIEJ!
OPINIE SĄ DRASTYCZNE – “POLACY WINNI LAWINOWEMU WZROSTOWI ZAPADANIA NA CHOROBY NOWOTWOROWE”
źródło
LEKARZE ONKOLODZY PROSZENI W MEDIACH O WYPOWIEDZI NA TEMAT DŁUGOTRWAŁEGO SKAŻANIA ORGANIZMU ZWIĄZKAMI KTÓRE SĄ ZAWARTE W POLSKIEJ “SOLI”
WYDAJĄ JEDNOZNACZNE OPINIE, ZE POLSKIE PRODUKTY SĄ JEDNYM Z GŁÓWNYCH POWODÓW WYSTĘPOWANIA ZACHOROWAŃ NOWOTWOROWYCH W EUROPIE ZACHODNIEJ!
OPINIE SĄ DRASTYCZNE – “POLACY WINNI LAWINOWEMU WZROSTOWI ZAPADANIA NA CHOROBY NOWOTWOROWE”
źródło
-sól dosypywano oficjalnie kilkanaście lat, od lat 90-tych XX wieku, a nieoficjalnie – nikt nie wie;
-taki proceder nie mógł przejść bez akceptacji elit politycznych, pseudo biznesowych, mafijnych. Skala tego procederu jest za duża.
-sól przemysłowa która trafiała na polskie stoły, to nie była “trochę zanieczyszczona” sól z kopalń, jak twierdzą łże autorytety z kurwimediów. Już zaczęła się kampania mająca rzekomo “uświadomić” społeczeństwo, że trzeba wpierdolić kilogram tej skażonej soli, by cokolwiek się stało. To oczywista nieprawda choćby z tego względu, że skażona sól trafia na polskie stoły prawdopodobnie od 1989 roku.
-do produkcji komponentów chlorowych w zakładach przemysłowych, potrzeba ogromnej ilości soli z kopalń. Sól ta, wraz z innymi toksycznymi składnikami jest wsypywana do wielkich reaktorów syntezy chemicznej. Jednak po wyprodukowaniu komponentów chlorowych dla przemysłu ciężkiego i chemicznego, wiele soli jest nie przereagowana, i zostaje w tych kadziach-reaktorach. Co się dzieje z tą solą? Jest ona odzyskiwana i… trafia na nasze stoły jako sól spożywcza! Sól z reaktorów chemicznych jest zanieczyszczona różnymi chemicznymi odpadami poprodukcyjnymi, resztkami związków chlorowych i sodowych, i innymi. Chemia to jedno z moich zainteresowań i dobrze wiem, że reakcja chemiczna nie polega na: “5x + 5y = 10z” – tak łatwo nie ma. Nie da się przeprowadzić reakcji, która byłaby w 100% wydajna. Zawsze zostają jakieś odpady, zanieczyszczenia, resztki chemicznych katalizatorów, np kwasu siarkowego, często używanego w reaktorach chemicznych.
-kolejnym skażeniem soli przemysłowej są dioksyny. Dioksyny to najbardziej niebezpieczne związki na Ziemi, tuż obok ekstremalnie zabójczego plutonu i neptunu, emiterów promieniowania alfa. W porównaniu do dioksyn, typowe trucizny są mało szkodliwe. Dioksyny nie zabijają od razu, bo ich stężenie jest i tak niewielkie. Za to przyjmowane latami, powodują nowotwory, choroby płuc i układu krążenia, i w końcu – zgon po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach ekspozycji. Tak naprawdę nikt nie badał wpływu dioksyn na organizm człowieka, nikt nie wie, jaka jest ich dawka śmiertelna. Wiadomo tyle, że dioksyny kumulują się latami, i latami czekają, aż osiągną odpowiedni poziom do nowotworzenia czy uśmiercenia człowieka.
-taki proceder nie mógł przejść bez akceptacji elit politycznych, pseudo biznesowych, mafijnych. Skala tego procederu jest za duża.
-sól przemysłowa która trafiała na polskie stoły, to nie była “trochę zanieczyszczona” sól z kopalń, jak twierdzą łże autorytety z kurwimediów. Już zaczęła się kampania mająca rzekomo “uświadomić” społeczeństwo, że trzeba wpierdolić kilogram tej skażonej soli, by cokolwiek się stało. To oczywista nieprawda choćby z tego względu, że skażona sól trafia na polskie stoły prawdopodobnie od 1989 roku.
-do produkcji komponentów chlorowych w zakładach przemysłowych, potrzeba ogromnej ilości soli z kopalń. Sól ta, wraz z innymi toksycznymi składnikami jest wsypywana do wielkich reaktorów syntezy chemicznej. Jednak po wyprodukowaniu komponentów chlorowych dla przemysłu ciężkiego i chemicznego, wiele soli jest nie przereagowana, i zostaje w tych kadziach-reaktorach. Co się dzieje z tą solą? Jest ona odzyskiwana i… trafia na nasze stoły jako sól spożywcza! Sól z reaktorów chemicznych jest zanieczyszczona różnymi chemicznymi odpadami poprodukcyjnymi, resztkami związków chlorowych i sodowych, i innymi. Chemia to jedno z moich zainteresowań i dobrze wiem, że reakcja chemiczna nie polega na: “5x + 5y = 10z” – tak łatwo nie ma. Nie da się przeprowadzić reakcji, która byłaby w 100% wydajna. Zawsze zostają jakieś odpady, zanieczyszczenia, resztki chemicznych katalizatorów, np kwasu siarkowego, często używanego w reaktorach chemicznych.
-kolejnym skażeniem soli przemysłowej są dioksyny. Dioksyny to najbardziej niebezpieczne związki na Ziemi, tuż obok ekstremalnie zabójczego plutonu i neptunu, emiterów promieniowania alfa. W porównaniu do dioksyn, typowe trucizny są mało szkodliwe. Dioksyny nie zabijają od razu, bo ich stężenie jest i tak niewielkie. Za to przyjmowane latami, powodują nowotwory, choroby płuc i układu krążenia, i w końcu – zgon po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach ekspozycji. Tak naprawdę nikt nie badał wpływu dioksyn na organizm człowieka, nikt nie wie, jaka jest ich dawka śmiertelna. Wiadomo tyle, że dioksyny kumulują się latami, i latami czekają, aż osiągną odpowiedni poziom do nowotworzenia czy uśmiercenia człowieka.
Polski alkohol, polskie soki:
-w celu zabarwienia piwa na żółto używa się żółci zwierząt, często zwierząt chorych;
-do piwa dolewany jest alkohol przemysłowy, albo spirytus pochodzący z przemytu, często skażony metanolem i metalami ciężkimi;
-całego procederu pilnuje mafia na zlecenie śmietanki towarzysko-polityczno-biznesowej. Gdyż mafia, biznes i polityka to jedność;
-do produkcji piwa pasteryzowanego w ogóle nie używa się chmielu – są to oranżadki z zaprawą jęczmienną i aromatem chmielowym. Dzisiejsze piwo, po konsolidacji tego rynku przez koncerny-pijawki, nie jest już w ogóle piwem, ale jakimś dziwnym syntetykiem z mnóstwem zanieczyszczeń chemicznych i biologicznych. Nawet alkohol do tego piwa nie jest produkowany w browarach, tylko jest dolewany z wielkich kanistrów (alkohol przemysłowy) lub z alkoholu z przemytu;
-wyszło niedawno na jaw, że browar w Żywcu używa, zamiast wody źródlanej, mocno zanieczyszczonej wody z takiego jeziora-bajora koło miasta Żywiec. Woda ta jest zanieczyszczona przez szamba i okoliczne zakłady przemysłowe. Jak jest w innych browarach – tego nie wiadomo, ale raczej jest podobnie. W najlepszym wypadku jest to czysta kranówka.
-piwo w knajpach, pubach i innych mordowniach, z beczek, jest często rozwadniane, zaś w celu dodania mu odpowiedniej mocy, wlewa się do beczki odpowiednią ilość spirytusu z przemytu. Afera spirytusowa to kolejna wielka afera, która wkrótce może wyjść na jaw.
-polskie soki. Otóż nie wiadomo z czego są produkowane, jakie świństwo tam ładują. W najlepszym razie są to sztuczne barwniki i aromaty. Gdyby soki naprawdę były produkowane z naturalnych produktów, to wokół zakładów produkcyjnych musiałyby być olbrzymie hałdy wytłoków z owoców, czyli resztek owoców. Tak jednak nie jest.
-do piwa dolewany jest alkohol przemysłowy, albo spirytus pochodzący z przemytu, często skażony metanolem i metalami ciężkimi;
-całego procederu pilnuje mafia na zlecenie śmietanki towarzysko-polityczno-biznesowej. Gdyż mafia, biznes i polityka to jedność;
-do produkcji piwa pasteryzowanego w ogóle nie używa się chmielu – są to oranżadki z zaprawą jęczmienną i aromatem chmielowym. Dzisiejsze piwo, po konsolidacji tego rynku przez koncerny-pijawki, nie jest już w ogóle piwem, ale jakimś dziwnym syntetykiem z mnóstwem zanieczyszczeń chemicznych i biologicznych. Nawet alkohol do tego piwa nie jest produkowany w browarach, tylko jest dolewany z wielkich kanistrów (alkohol przemysłowy) lub z alkoholu z przemytu;
-wyszło niedawno na jaw, że browar w Żywcu używa, zamiast wody źródlanej, mocno zanieczyszczonej wody z takiego jeziora-bajora koło miasta Żywiec. Woda ta jest zanieczyszczona przez szamba i okoliczne zakłady przemysłowe. Jak jest w innych browarach – tego nie wiadomo, ale raczej jest podobnie. W najlepszym wypadku jest to czysta kranówka.
-piwo w knajpach, pubach i innych mordowniach, z beczek, jest często rozwadniane, zaś w celu dodania mu odpowiedniej mocy, wlewa się do beczki odpowiednią ilość spirytusu z przemytu. Afera spirytusowa to kolejna wielka afera, która wkrótce może wyjść na jaw.
-polskie soki. Otóż nie wiadomo z czego są produkowane, jakie świństwo tam ładują. W najlepszym razie są to sztuczne barwniki i aromaty. Gdyby soki naprawdę były produkowane z naturalnych produktów, to wokół zakładów produkcyjnych musiałyby być olbrzymie hałdy wytłoków z owoców, czyli resztek owoców. Tak jednak nie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz