Grudniowa deprecha, czyli wojna będzie lepsza
Karuzela jeszcze raz się zakręciła… i zgasła. Kolejny marsz, jak go zwał tak zwał, odbył się, pokrzyczano trochę, po pomstowano (werbalnie i transparentowo) na rząd, pana Radka, pana premiera, złożono kwiaty na trasie pochodu pod napotkanymi pomnikami (ciekawe, że pominięto postument pana Romana, pod którym wszak koncentrowało się życie Marszu Niepodległości), pan Prezes w płomiennych słowach znowu rozpalił umysły ideowych pretorian. Czyli odbębniono reminiscencje tego wszystkiego, co już było – od obalenia rządu Jana Olszewskiego, poprzez proces destrukcji PC, bohatersko przegrywane kolejne wybory, rozpirzone nadzieje (jak raz się zdarzyło wygrać) – po niesławną rejteradę ledwo po dwóch latach zabawy państwem i oddanie kraj w pacht niejakiemu Donaldowi et consortes. I kto tu pieprzy jeszcze o Budapeszcie, kto mówi o ładzie moralnym, kto rzuca słowa na wiatr mamiąc wiernych wyborców wizjami przyszłej szczęśliwości pod rządami PiS. Bez wątpienia pan Prezes i wierna jeszcze jemu ferajna są zupełnie inaczej sformatowani ideowo, niż na przykład prawica węgierska (i to ta systemowa, bo Jobbik to zupełnie inna sfera), bo inaczej wiedzieliby, co jest potrzebne, aby stworzyć i poprowadzić do przewodzenia w Europie czy nawet w świecie coś, co można by nazwać, tu już bądźmy konsekwentni, katolickim państwem narodu polskiego. Bo inaczej działać już nie można, jeżeli chcemy być wyraziści politycznie, wytrzebić z umysłów miazmaty bałwana demokracji, płytkiego, przynajmniej od dwóch wieków nam wszczepianego wirusa powierzchownego patriotyzmu (vide marsze, pochody, dęte gadki i kwiatki), anachronizmy myślenia politycznego (czy nawet geopolitycznego), doraźność i miałkość w osądach i wyborach politycznych (po cholerę te wybory na przykład).
Jest już chyba na tyle jasne, że tak zwana prawica, której reprezentanci zasiadają jeszcze w cyrku na Wiejskiej, będzie nas zwodzić, mamić obietnicami już nieodległej idylliczności (a przecież już to mieliśmy i na naszych oczach koncertowo to przerypano), spłycać niczym komucho-liberały naszą historię i współczesność, odpychać od siebie ostrzeżenia o nieuchronnie nadchodzącym rozkładzie. Stan wojenny zostawmy już historykom, sądom i kombatantom (tym nadmuchiwanym) z PiS i „Solidarności”. Będziemy obchodzić rocznice, stawiać pomniki (nota bene coraz gorsze artystycznie), a świat wokoło pójdzie swoją drogą, po nas zaś przejedzie walec dziejowy, który wgniecie nas w asfalt zjednoczonej, jak para, czy raczej wielokącik, pederastów, Europy. Czy o taką Polskę nam chodziło i chodzi nadal? Jakiej wizji hołdowali nasi „patrioci” podpisując cyrograf w Lizbonie, a wcześniej oddając nas w ów sławetny maj (znowu, cholera, maj, jak ten trzeci), w plenipotencję starej, wampirycznej, bo potrzebującej świeżej krwi, aby ratować się przed totalnym upadkiem, Brukseli.
Tak ma wyglądać owa wymarzona i ponoć już spełniona niepodległość. Trzeba mieć świadomość, czego zresztą wydatnie dowodzą fakty z najnowszych dziejów ponoć odrodzonej Rzeczy…, że aby spełniły się nasze marzenia i abyśmy już nie dali się zwodzić i nie grzęźli, pokornie, w moralnej mierzwie, którą nam fundują luminarze z różnych stron sceny politycznej, musimy wznieść się ponad pseudonarodowe, partyjne czy osobiste wizje i skupić się na budowie tego, co w skali globalnej próbowane jest już od dwóch tysięcy lat, czyli na ustanowieniu hic et nunc Bożego ładu (bez czekania na Drugie Przyjście, na co chyba wciąż liczą nasi wszelkiej maści patrioci-anemicy, z Episkopatem Polski na czele). Czyli stanu suwerenności totalnej (bez lokajskich wizji fede(pede-)racyjnych), w której zniesione zostaną zakorzenione w świadomości politycznej i społecznej narzędzia podtrzymujące przy życiu truchło demosa, a instaurowany zostanie porządek hierarchiczny, trwały i wieczny. W obliczu którego wszelkie –izmy, pomysły na nowy wspaniały świat, licytacje na patriotyzm czy internacjonalizm znikną niczym sen złoty.
Pytanie tylko, czy Polacy, nawet jeśli w ostatnich latach regularnie zawodzą jako naród i jako lud Boży (na czele zresztą ze swoimi duszpasterzami) zasłużyli, składając niejednokrotnie dziejową hekatombę z najlepszych dzieci ojczyzny, na dyktat Boży, który wprowadzony by został rękami godnego tego zadania depozytariusza ziemskiego. Prawdziwego, świadomego misji cywilizacyjnej , niczym Franco czy Pinochet, pomazańca Bożego (a nie za przeproszeniem, że zacytuję klasyka, jakiegoś „wypierdka demokracji), z „piekielnie” trudną misją do spełnienia. Bo my przecież, przez te wszystkie lata, nie dochowaliśmy się nawet w miarę charyzmatycznego przywódcy prawicy, a co dopiero mówić o „kultowym” autarsze, który w momencie kryzysu mógłby wziąć to całe towarzystwo za mordę, doprowadzić kraj do porządku, a tym samym ocalić życie, zdrowie, mienie, albo chociażby równowagę psychiczną tych wszystkich zaangażowanych i wciągniętych w tryby pokrętnych działań naiwnych poputczików, o których, szczególnie w naszym narodzie, nietrudno. Wskazując odpowiednią drogę i możliwość wyładowania energii, np. przy zakładaniu własnych interesów i trosce o rodzinę, a odpuszczając sobie pokrętne hasła solidarności, niepodległości, demokracji, praw – kurwa! – człowieka, także zgrane do szczętu mixy ideowe katolicyzm-socjalizm, Piłsudski – Jan Paweł II, Kościół – partia – można by krok po kroku doprowadzić ten kawałek rodzimej ziemi do wolności. Czyli do oswobodzenia jej także spod schematów quasi-patriotycznych, do których odwoływał się także nieszczęsny „spawacz” ze swoim PRON-em, wypuszczając z rąk, wskutek ciemnoty ideologicznej, jedyną w ostatnich pięćdziesięciu latach szansę na wyprowadzenie kraju na prostą. A towarzysz generał, jak każdy nasz reformator, rewolucjonista czy inny wolny myśliciel – po prostu spieprzył sprawę. I to mając w ręku środki i prerogatywy oraz samodzielność decyzyjną, z możliwością ominięcia duperel konstytucyjnych i sejmowych. Okazał się tylko idiotą, a mógł się stać guru, choćby dla decyzjonistów spod znaku Carla Schmitta.
Tylko naiwni gimnazjaliści, bo poszukujący wiedzą już jak trafić do pozapodręcznikowej wiedzy, wierzą jeszcze w lukrowany przekaz o „Solidarności”, KOR-ze, stanie wojennym czy innych tak zwanych przełomach w dziejach PRL. Któż z myślących jeszcze na przykład wierzy, że w 1968 r. chodziło o inscenizację Dziadów, a w 1970 r., że to nieprzemyślane podwyżki doprowadziły do tragedii. Albo w pielęgnowane w gniotach Wajdowskich mity jak to raz robotnicy nie poparli studentów, a dwa lata później studenci na Wybrzeżu odegrali się za postawę roboli w ‘68. Dopiero sierpniowe „kochajmy się” z 1980 r. pozwoliło na emanację jedności narodu i krótkotrwały karnawał Solidarności. Jakby nie patrzeć tego typu zagrywki na szczytach władzy, bez względu czy była nią komuna czy obecne demosy (bo jaka jest różnica w pragmatyce politycznej między np. grudniem 1970 a Smoleńskiem 2010, między Bohdanem Piaseckim a Dariuszem Ratajczakiem?), traktują oni motłoch elekcyjny tak, jak zresztą na to zasługuje – czyli niczym tępe bydło przepędzane koleinami historii między druty wszechświatowego łagru. Stan wojenny, jak i wymienione „zakręty” naszych pożal się Boże dziejów, tak naprawdę były i są podobną manipulacją, socjopolitycznymi eksperymentami na organizmie narodu, w odpowiednim momencie serwując mu kryzysy gospodarcze powodujące milionowy exodus najlepszych sił narodu rozmywających się w zagranicznych nacjach, zapaść demograficzną, edukacyjny kociokwik glajszlachtujący umysły naszych dzieci do poziomu już wypracowanego na światłym Zachodzie, czy stres moralny spowodowany przewartościowywaniem archetypów narodowej świadomości. Jak się pomyśli, że od upadku państwa polskiego datowanego choćby od pierwszych wolnych elekcji po czasy współczesne całe pokolenia, formacje ideowe czy wybitne jednostki najlepszych synów ojczyzny były jeśli nie mordowane, eksterminowane, wywożone, to przynajmniej wykorzystywane do fałszywych rozgrywek i celów politycznych, poddawane prowokacjom na niespotykaną skalę, czy nawet zdradziecko oszukiwane, a przez to niszczone moralnie, to nie powinno wzbudzać większego zdziwienia, że rządzi nami obecnie niejaki Donald, basuje mu, czasem unisono niejaki Jarosław, karty rozdaje sitwa brukselska, a tak bezpośrednio to partycypują wszelkie odmiany Mosadów z krajów ościennych i dalszych.
Zaprawdę, stan wojenny nie był złem totalnym, choćby tylko dlatego, że stał się surowym testerem i środkiem przeczyszczającym dla ponoć dziesięciomilionowego ruchu (ale bez kośćca moralno-poloitycznego), z drugiej zaś pozwolił co bardziej refleksyjnym jednostkom czy grupom na zrozumienie na czym ta cała gra polega i dlaczego tacy, a nie inni figuranci przejęli władzę po 1989 r. I że ciskanie się przy okazji każdych wyborów nie ma najmniejszego sensu. Puzzle zostały poukładane. A jeśli istnieje jeszcze w nas, nawet w formie szczątkowej, poczucie obowiązku zaprowadzenia ładu na tym padole, musimy mieć świadomość, że stan wojenny do przeprowadzenia takiego manewru jest złym wyborem. O wiele lepsza jest wojna. Święta wojna. Bóg tak chce! [komentarz retorsyjny]
http://www.patriota.pl/index.php/hic-et-nunc/lewiatan/416-po-marszach
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz