PONIEDZIAŁEK, 10 GRUDNIA 2012
pijany generał Błasik
Z dużym zainteresowaniem obejrzałem konferencję prasową premiera Tuska, na której zapowiedział zmiany w służbach specjalnych. W skrócie, premier powiedział, że odbierze cześć uprawnień ABW i przekaże je innym (innej) służbom. Szczególnie zaciekawiły mnie dwa zdania, które rzucił Donald Tusk. Mianowicie, że paląca potrzeba reformy w pierwszej kolejności dotyczy właśnie ABW. Co do innych służb, potrzeba ta jest nieco mniejsza. Dodał także, że do końca roku powstaną plany reorganizacji ABW, po to, aby sytuacje, takie jak afera Amber Gold nie powtórzyły się w przyszłości. Ciekawe.
Panie premierze, a może, jeśli podjął pan decyzję o reformie, to reformować głębiej i szerzej, bo wydaje się, że „paląca potrzeba” reformy dotyczy nie tylko ABW.
Za chwilę podam kilka faktów na potwierdzenie tych słów, wcześniej jednak mała lecz konieczna dygresja.
Mam określony stosunek do mediów społecznościowych – pominę szczegóły , nie chcę się denerwować. Podobne uczucia towarzyszą mi, gdy myślę o internetowej publicystyce - parodia, fanfaronada, częściej zwyczajne dno. Więcej z tym wszystkim problemów i szkody niż pożytku, bo zalew dezinformacji i anonimowych wrzutek w istotnych tematach jest aż nadto widoczny.
W tym blogu nie chcę więc pisać z ornamentami, używając trudnych, zapomnianych słów. Wystrzegam się przymiotników, ręka drży przy wielkich słowach. Gdybym jednak zaczął ( dla zabawy i perwersyjnej grafomańskiej przyjemności ) płodzić teksty oparte na wyróżnikach , które przed chwilą wskazałem, myślę, że, najdalej po drugim zarzuciłbym to zajęcie. Dlaczego? Wyjaśnię. Otóż od komentowania faktów i rzeczywistości wokół nich powstałej zdecydowanie wolę same fakty. Nie interesują mnie interpretacyjne harce, mniej lub bardziej udane intelektualne wynurzenia. Drażnią kontestacje oparte na przekonaniu o własnej wielkości. Od tego są inni. Ja wolę zdobywać informację. Wolę przedstawiać i odsłaniać, niż być widzem skazanym na(często naiwną) wiarę. Do własnych ustaleń mam zaufanie. Z nich, bez z nadmiernego ryzyka mogę próbować składać obraz interesujących mnie spraw. Mówi się, że z faktami się nie dyskutuje. Na potrzeby tego tekstu mogę przytoczyć jeszcze kilka oczywistości o faktach, ale ograniczę się do następującej: Fakty podlegają analizie.
Fakty - to powód dla którego powstał ten blog.
Koniec dygresji.
Pewnie długo pamiętać będziemy burzę jaka wybuchła po konferencji (ręka zadrżała przy słowie spektakl) prasowej, na której generał T. Anodina, reprezentująca MAK oznajmił światu, że podczas lądowania rządowego TU na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem, polscy piloci, bojąc się prezydenta, (prawdopodobnie wbrew sobie) wykonywali rozkazy pijanego generała Błasika, co doprowadziło do tragedii. Ile warte były te informacje, dziś już chyba wiemy. Po co więc przedstawiciele MAC – u, poważni i, jak zakładam rozumni Rosjanie, zaprezentowali tę informację? Jaką wagę miała ( ma ) ta informacja? Mogę oczywiście zbudować model teoretyczny i spróbować wyjaśnić to posunięcie, jednak wolę posłużyć się faktami.
Będąc na miejscu katastrofy nieustannie szukałem możliwości przedostania się za kordon rosyjskich służb i wojska, które szczelni odgrodziły lotnisko od dziennikarzy i gapiów. Wpadłem na bezczelny pomysł. Poprosiłem współpracowniczkę , która towarzyszyła mi w Rosji w charakterze tłumacza aby zadzwoniła do Moskwy, do urzędnika ministerstwa spraw nadzwyczajnych i w ostrych słowach poinformowała go, że reprezentujemy polską telewizje i , że mimo obietnicy moskiewskiej prokuratury , którą otrzymaliśmy kilka godzin temu, służby w Smoleńsku nie chcą nas wpuścić na teren lotniska. Prymitywny blef, ale o dziwo poskutkował. Po chwili, jeden z rosyjskich prokuratorów przyszedł pod bramę lotniska, wykrzyczał nasze nazwiska a my czym prędzej przybiegliśmy do niego. Pokazaliśmy nasze dokumenty. Prokurator odgiął drut, który służył za kłódkę i wpuścił nas na teren lotniska Siewiernyj. Wśród dziennikarzy zawrzało. To zrozumiałe, bo wszyscy chcieli być na naszym miejscu i każdy chciał mieć zdjęcia z samego centrum katastrofy. Pierwsze zdjęcia z tego terenu, które trafiły do Polski były efektem właśnie tego blefu. Tak czy owak znaleźliśmy się po drugiej stronie. Operator zaczął kręcić a ja rozejrzawszy się poszedłem w miejsce, gdzie znajdowali się przedstawiciele naszych i rosyjskich służb. Były to teren, na którym rozbito duże wojskowe namioty a przed nimi ustawiono kilka długich stołów. Namioty i stoły odgrodzone były od reszty terenu rozpiętą na drewnianych palikach kolorową taśmą. Na stołach układano to, co znaleziono w rumowisku. Śledczy krzątali się przy stołach segregując przedmioty należących do ofiar. Widok ten nie należał do najprzyjemniejszych. Buty, torebki, marynarki, mundury, telefony. Wszystko ubłocone, zniszczone. Obserwowałem jak posegregowane rzeczy trafiały do foliowych worków, które następnie zabierali Rosjanie. Kilkadziesiąt metrów za namiotami ciężki sprzęt budowlany szarpał wrak Tupolewa. Mówiono, że wciąż szukają ciał. Kiedy przyglądałem się temu wszystkiemu, do jednego z naszych przedstawicieli ( był w mundurze z polską flagą na ramieniu) podszedł ktoś z rosyjskich służb. Prokurator? Ubrany był w zwyczajne, cywilne ciuchy. Towarzyszyła mu jeszcze jedna osoba. Mężczyzna. Stałem może 20 metrów od nich. Rosjanin wyjął teczkę spod pachy a z niej kilka kartek. Część zapełniona drukiem , cześć zapisana pismem odręcznym. Zainteresowany podszedłem bliżej. Szybko zrozumiałem się, że trzecia osoba ta to tłumacz. Wszyscy usiedli przy jednym ze stołów przed namiotem. Rosjanin odczytywał tłumaczowi kolejne zdania a ten, po polsku dyktował jej naszemu przedstawicielowi, który z kolei skrupulatnie wszystko notował. Zorientowałem się , że tłumaczone dokumenty to wyniki badań krwi ofiar i wstępne oględziny miejsca katastrofy a w zasadzie kwestie dotyczące szczegółów położenia kabiny pilotów. Stanąłem na tyle blisko, że słyszałem każde ich słowo. Moja obecność jeszcze nikogo nie niepokoiła , być może brano mnie za osobę pracują na miejscu katastrofy?
Z tłumaczonej treści jasno wynikało kilka kwestii.
Po pierwsze:
Rosjanin odczytał tekst mówiący o tym, że z oględzin, których dokonano na miejscu katastrofy wynikało jasno, że w kabinie pilotów nie było osób trzecich. Nie potrafię powiedzieć skąd Rosjanin miał te informacje. Nie wiem też na ile ten stan rzeczy mógł ulec zmianie i czy w następnych dniach pojawiły się informacje przeczące temu co usłyszałem.
Po drugie: Ten sam Rosjanin odczytał fragment dotyczący obecności alkoholu we krwi ofiar katastrofy. Jasno wynikało z niego, że żadna z osób będących w kabinie pilotów nie piła alkoholu w dniu katastrofy . Nikt nie był także pod wpływem substancji odurzających. Nikt, to znaczy, że generał Błasik także. I w tym przypadku również nie wiem czy badania te były ostatnimi i czy kilka dni później kolejne badania ( zaznaczam – jeśli były) nie przyniosły innych wyników?
Nie wiem jak obszerny i co jeszcze zawierał dokument odczytywany przez Rosjanina. Nie wiem, bo kiedy Rosjanin zorientował się, że nasłuchuje, przestał czytać i wskazując palcem zapytał o mnie polskiego śledczego. Skracając opowieść, napiszę, że zaraz potem, wraz z operatorem, tłumaczką i współpracownikiem zostaliśmy wyprowadzeni z terenu lotniska. Nie pomogły żadne argumenty.
Tak więc dzień po katastrofie polscy śledczy otrzymali informacje, które diametralnie odbiegały od tego, co na słynnej konferencji prasowej przedstawiła T. Anodina. Rzeczywistośc dzień po katastrofie bardzo rózniła się od tej narysowanej prze ekspertów Maku - u. Jak to możliwe?
Czy sytuacja zastana na miejscu katastrofy przez rosyjskie i polskie służby mogła wyglądać w taki sposób, że nastręczała trudności nawet w ogólnym opisie i pobieżnej analizie? Czy jednym razem śledczy wykluczali obecność osób trzecich w kabinie a innym jednak dostrzegali ich ślady? Czy pierwsze badanie krwi obarczone było błędem, który spowodował jego zakwestionowanie i konieczność ponownej analizy, która tym razem wykazała alkohol w ciele generała Błasika? Te pytania rodzą kolejne: Czy general wogóle był w kabinie pilotów?
Podążając takim tokiem myślenia należy przyjąć, że żadne badanie nigdy nie da pewności ani żadnej pewnej odpowiedzi, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto podważy metodę, bądź okoliczności ,w których przeprowadzono badanie. Takie założenie to przecież kompletny nonsens.
Jeśli więc zdajemy sobie sprawę ,że to nonsens, to w takim razie jaki tok myślenia przyświecał śledczym z MAK – u prezentującym swoje ustalenia? Czego jak czego, ale inteligencji nie można im odmówić.
Stając na polskim gruncie śledztwa zadam pytania:
1. Czy protokół, który sporządził polski śledczy znajduje się w aktach polskiego śledztwa w sprawie katastrofy Tu154?
2. Czy komisja J. Millera znała ten dokument?
3. Jeśli nie ma go w aktach a członkowie rządowej komisji również o nim nie wiedzieli, pojawia się pytanie: Dlaczego? I kolejne: Co się stało z tym dokumentem?
4. Jesli jednak dokument jest znany, to dlaczego nie został pokazany opinii publicznej jako argument przeciw oskarżenim ze strony MAK - u?
Jeśli na postawione pytania odpowiedź brzmi „nie”, bądź „nie wiem”,
to zdaje się, że mamy problem, panie premierze. Wygląda na to, że ktoś kręci najważniejszym śledztwem w tym kraju. Kto? Odpowiedź z gatunku oczywistych.
Po konferencji prasowej w sprawie reorganizacji ABW odniosłem wrażenie, że premier szczególnie ciepło myśli o jednej z naszych służb, której zamierza powierzyć większość zadań odebranych w przyszłości Agencji Bezpieczeństwa. Powstrzymam się od komentarza. Wrócę do postulatu reform.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz